45. Berlin Maraton 2018 – relacja Tomcat

45. Berlin Maraton 2018 – relacja Tomcat

Zapraszamy na obszerną relację kolegi Tomcat’a z 45. BMW Berlin Inlineskating Marathon.

Rozdział I – Przygotowania

Przed startem córka się mnie zapytała: który to jest mój maraton. Nie wiedziałem. Musiałem policzyć na palcach. Wyszło, że ósmy. A drugi w Berlinie. No to nie nowicjusz, nie? Pewne rzeczy wypadałoby robić bardziej z głową, nie? No nie wiem… może.

W zeszłym roku był pierwszy w Berlinie. Wszystko trochę na wariata. Wszystko poza formą, bo ta była całkiem na wariata ze względu na praktycznie brak jazdy w sezonie. W tym roku mocno popracowałem i nad kondycją i nad techniką. Przygotowałem się tak, jak byłem w stanie się przygotować. Mimo tego, że od czasu do czasu spotykam się z różnymi trenerami to jednak nikt mnie nie kieruje w konkretny sposób. Mogą podpowiedzieć detale co do techniki i taktyki jazdy, ale jednak wszystko ogarnąć trzeba samemu. Z efektów nie jestem całkiem zadowolony.

To miał być w założeniu pierwszy wyścig tego sezonu, którego nie popsułem. Do tej pory wszystkie w tym roku zostały położone, a niektóre położone wręcz legendarnie i dodatkowo wsmarowane w asfalt! To miała być też impreza sezonu. To do tego eventu trenowałem. To pod ten event starałem się wrócić do normalnej wagi, kształtu i kondycji po niekorzystnych wydarzeniach ubiegłej zimy. Ponieważ w maju przyplątała się kontuzja kręgosłupa lędźwiowego (niepotwierdzona, ale chyba przepuklina) to byłem zmuszony zmienić schemat treningowy. Idąc za radą niezawodnego fizjoterapeuty (w zeszłym roku wyciągnął mnie z naderwania Achillesa) całkowicie odpuściłem bieganie. Zresztą i tak by się nie dało. Ile można wytrzymać z kuśtykaniem przez trzy dni po każdym biegu? Skoro nie bieganie to co? Rower? Jest ok, ale za dużo czasu zajmuje. No to rolki. Efektywnie w ciągu sezonu przejechałem około 1600 km. Zdecydowana większość to były treningi: długie i krótkie. Długie dochodziły do 52 kilometrów jednorazowo i miały zapewnić swobodę przejechania tych marnych 42 km maratonu. Krótkie składały się z wielu szybkich odcinków i były nastawione właśnie na budowę prędkości. Najczęściej nie przyjmowały formy treningu interwałowego, gdyż nie chodziło o zwiększenie wytrzymałości na zmęczeniu, tylko o poprawę techniki jazdy stricte pod kątem większych prędkości. Więc jeździło się je na mniej więcej wypoczynku pilnując kątów, wysokości i wszystkiego nazywanego techniką, co byłem w stanie ogarnąć. No i o ile te długie bardzo ładnie „siadły” i spełniły swoją rolę, to szybkie „jednak nie”, albo po prostu „jeszcze nie”. Lub za mało. Cierpliwość wymagana. Albo raczej zmiana szablonu treningu. Ale o tym innym razem.

Rozdział II – Przed wyścigiem

Berlin jest na tyle daleko, że nie ma co się wygłupiać w przyjeżdżanie w dzień maratonu. Trzeba jeszcze przecież skoczyć na Expo i odebrać pakiet. W tym roku, w przeciwieństwie do poprzedniego, Expo było na starym lotnisku Tempelhof. Na tyle daleko od centrum, że nie było sensu nawet rozważać udania się tam z buta. Akurat linię U6 obsługują chyba najbardziej zapyziałe i najduszniejsze wagoniki całej sieci komunikacyjnej Berlina. No dobra, się dojechało, się weszło na lotnisko, się idzie za strzałkami. Ludzi mnóstwo. Niektórzy niosą charakterystyczne niebieskie torby. Ciekawa sprawa: co to jest ten Taiwan Excellence? Jakiś nowy sponsor maratonu zapewne. Miasteczko rolkowe fajnie zorganizowane. Mnóstwo budek z wurstem i innymi hotdogami, czy oczywiście Erdingerem (też sponsor). Atrakcje dla dzieci. Np. boulder do wspinaczki, czy dmuchany zamek do wyskakania się. Albo konkurs rysunkowy. No mają się czym dzieciaki zająć jak rodzic ładuje się do strefy zamkniętej.

Do strefy zamkniętej trzeba się wylegitymować paszportem lub innym id oraz kartą startową. Niektórzy próbowali przynieść smartfona z samym kodem 2D wyświetlonym do zeskanowania, jak na bramce na lotnisku. No niestety, nie działało. Liczyła się pełna karta, bo była czytana przez człowieka. Na drugim stanowisku zgrzewano na ręce bransoletkę. Wraz z numerem startowym bransoletka jest przepustką do strefy startowej w dniu wyścigu. Potem można już wejść na teren wewnętrznego expo. Ogromne hale, które kiedyś mieściły srebrzyste turbośmigłowe Convairy czy Douglasy DC-3 tym razem zostały wypełnione po brzegi stoiskami z gadżetami biegowymi. Właśnie: biegowymi. Bo cała Skate Village była na obszarze dostępnym dla zwiedzających. Setki stoisk z butami, koszulkami, spodenkami, czapeczkami, pasami, żelami, bidonami, softflaskami, camelbagami, saszetkami, opaskami, skarpetami. Podobno na Expo jest tak ograniczony dostęp, bo ceny są tam znakomite i rażąco niskie. Nie zauważyłem. Ale może ciągle po prostu mam „za małą siłę nabywczą” i nie potrafię rozpoznać okazji. Kolejki biegaczy z całego świata (mnóstwo z dalekiego wschodu i z ameryki łacińskiej) pokazują, że jednak dla innych to były okazje. Chociaż może niekoniecznie cenowe. Zgodnie chyba z tradycją oficjalne koszulki również w tym roku miały bardzo kontrowersyjne kolory. O ile w zeszłym roku kojarzyły mi się z rosyjskim mundurem z lat 50-tych, to w tym roku był sraczkowaty żółty w rozmazane niebieskie napisy. No nie wiem. Nie powaliło. Nie kupiłem, więc chyba faktycznie nie podobał mi się.

W kolejce po numer startowy (odbieramy na samiuśkim koniuszku, po przejściu przez wszystkie hale i minięciu wszystkich straganów wypełnionych po brzegi znakomitymi okazjami) zderzyłem się z Januszem Rojem („- Cześć! Powodzenia!”) oraz ze Scottem Arlidge’m i Matthiasem Knollem czyli dyrektorem sportowym i właścicielem marki Powerslide. Spoko goście. Wszystkim co robią dają świadectwu głoszonemu hasłu: „- We love to skate!”. Faktycznie, kochają to. Z numerem odbiera się czip i przezroczystą torbę na klamoty do depozytu. Łatwiej jest porządkowym kontrolować co jest wnoszone jak nie muszą wszystkiego wywlekać z plecaka. Osobno odbiera się tę niebieską torbę z makulaturą i goodsami. W tym roku ponownie adidas przekazał delikatną sugestię maratończykom załączając gąbkę i żel do mycia. No i taki malutki żelik energetyczny nazwany chipem. I jedną porcję super zdrowej owsianki z kokosem (bez soli i cukru, bleee!).
Prawdziwe atrakcje dla skatera były po wyjściu z zamkniętej zony, na miasteczku rolkowym. Można było pogadać z właścicielem marki TLTF o robionych przez nich dla Rollerblade Hydrogenach Pro. Pooglądać je rozkrojone. Posłuchać o ile lepiej pracują w wirażu kładąc się dzięki miękkim insertom. Potwierdził, że dla mojej wagi faktycznie potrzebna jest najwyższa twardość, czyli XXFirm, albo 88A, ale że koła te zawsze będą musiały się ślizgać na mokrym. Ale na mokre po prostu trzeba mieć dedykowane koła inaczej nie można być szybkim. Pokiwałem głową i opowiedziałem mu o Gdańsku, gdzie Felix i Ewan frunęli po mokrym na zwykłych kołach: Ewan właśnie na Hydrogenach Pro, tych trochę bardziej miękkich. Wtedy on pokiwał głową i zapytał jaki mieli czas. Pogrzebałem w pamięci i mówię, że coś koło 1:08. Wtedy on znowu pokiwał głową i powiedział, że jak ich zna, to na deszczówkach byliby raczej bliżej jednej godziny, niż godziny dziesięć. Oni po prostu strasznie wymiatają i jakoś dawali radę, ale ponieważ deszcz zaskoczył ich jak wszystkich, to jechali na nieoptymalnie dobranych kołach. Rany bomba! Mijali mnie kilka razy, może nie frunęli pod wiatr i deszcz, ale naprawdę jechali bardzo, bardzo szybko, nawet na tych nieoptymalnych kołach.

Rozdział III – Day at the races

Dobra, pora na kolację i do spania. Hm. Spania. Zapisać na przyszły rok: poszukać jakiegokolwiek innego lokum na czas maratonu. Metalowe łóżka piętrowe skrzypią nawet jak się pomyśli o obróceniu głowy. Dramat! I noc przed maratonem i noc po maratonie były przez to mega słabo przespane. A przecież wyspanie jest takie ważne dla kondycji. „- Trenować, jeść, spać, powtórzyć” – brzmi recepta na wygrywanie w każdym sporcie! A tutaj taki trudny poranek. Przynajmniej nie zrobiłem tego błędu co w zeszłym roku i odpuściłem sobie niestrawność po śniadaniu w hotelu. Jadłem tylko super bezpieczne rzeczy. Ciemne grzanki z dżemem i miodem. W dzień maratonu istotne są przede wszystkim węgle i to najlepiej mix nisko i wysokoglikemicznych.

Potem jakieś zwiedzanie z rodzinką i trzeba się szykować na wyścig. Zostawiłem sobie na szykowanie całą godzinę. Wszystko robiłem starannie i powolutku. Każdą rzecz sprawdzałem dwa razy. Precyzyjnie okleiłem palce plastrami w każdym miejscu, gdzie kiedykolwiek mnie coś obcierało. Na odgniecioną podczas nightskatingu kostkę nakleiłem gruby płat granuflexu, a na to jeszcze neoprenowe footies 2mm i jeszcze znakomitą skarpetę Artego RS 900 z Decathlonu (sprawdzają się te skarpety, zresztą większość z modeli serii RS 160 też, mogę polecić). Przemyślałem sprawę strategicznego rozmieszczenia bambetli w kieszeniach tylnych koszulki klubowej. No po prostu wyszykowałem się jak na randkę!

O odpowiedniej godzinie, nie za wcześnie, bo po co, wychodzę przed hotel. Już większość klubu tam czeka. No to siadam i zaczynam zakładać buty. Zakładam, zakładam. Założyłem prawego. To za każdym razem jest trochę szarpania. Twardy but, twarda sznurówka, wszystko precyzyjnie. Biorę się za lewego. Wtedy w kadr wjeżdża mi kolega i rzuca mi się w oczy wpięty w dziurki buta na trytytce chip z logiem BMW. Coś zaczyna mnie wiercić w płatach potylicznych, próbuję się skupić na tej myśli… „- Rany! Nie wziąłem czipa!!!” Szybkie (szybkie?) ściąganie buta, sprint na górę. W tym czasie wszyscy już chyba zdążyli zejść. Ja lecę. Winda nie przyjeżdża. No to z buta! Jedno piętro. Drugie piętro. Lecę korytarzem. W przelocie widzę kogoś, kto wygląda trochę jak Nicolas Prat, a na pewno jest w jego kurtce klubowej. Rzuca mi w przelocie „- Have a good race!”. „- Same to you!” – odkrzykuję pędząc. Wpadam do pokoju. Panika! Gdzie on jest? Nie ma! Zmuszam się do spokoju. Siadam. Porządkuję myśli. Co mogłem… Jej! Dostałem go luzem, bez koperty, więc włożyłem do portfela do przegrody na monety! Szybko, portfel, monety. Jest chip! Teraz na dół!…

Na dole koledzy odpalili mały „biforek”. Ustawiają się do zdjęcia. Ja za to muszę szybko wpleść chip w sznurówki. Robię to byle jak, potem będzie czas poprawić. Wciągam buty, sznuruję też byle z nogi nie spadły, dociągam klapy, biorę worek z betami w rękę. Jadę. Oni już pojechali. Kurczę, czy ja pamiętam jak stąd dojechać ścieżkami rowerowymi do Bramy Brandenburskiej? Dobra jadę, może ich zobaczę chociaż z oddali to będę wiedział którędy. Zaczyna się fajnie, bo po kostce granitowej. Ale jest drobna i równo ułożona. Niemiecki ordnung to czasami dobra rzecz. Zapiąłem kask, ale już nie bawiłem się w wyciąganie ochraniaczy. Jakby co to będę jakoś ogarniał. Jadę. Chodniczek, kosteczka taka, kosteczka siaka, zeskoczenie z krawężnika na asfalt, przeskoczenie studzienki odpływowej, przyhamowanie przed samochodem, ciasny wiraż po łatach w asfalcie, wyhamowanie na czerwonym świetle. Kto powiedział, że „rolkarzowi szybkiemu” nie jest potrzebna umiejętność jazdy miejskiej? Dobra, w oddali mignęły mi biało-czerwono-czarne koszulki z orzełkami, jadę za nimi. Jeszcze tylko zlokalizować wejście, przejść kontrolę i biegnę w rolkach przez trawnik przed Reichstagiem szukając moich. No, są. A co robią? A znowu ustawiają się do zdjęcia. No to tym razem już zdążyłem. Akurat dobiegłem, rzuciłem worek na ziemię i pozujemy, tacy nie zmęczeni życiem i maratonem. Młodzi i piękni. Dobra, może nie będę ciągnął tego wątku…

Tutaj było jeszcze sporo czasu na spokojną rozgrzewkę, wyżarcie reszty bananów, wypicie nadmiarowej butelki wody. Kontuzja kręgosłupa ciągle ma się u mnie znakomicie. Długie siedzenie pozostawia swój ślad w postaci przykurczów gruszkowatego, pośladkowego średniego i dwugłowego uda. A tym razem jeszcze dołączył zginacz biodra. Ale powolutku, powolutku wszystko się rozgrzało, rozciągnęło i ruszając do depozytu czułem się jak młody bóg. Wiadomo, że nie młody, ani że nie bóg, ale czułem się całkiem ok. Nie pamiętałem już o braku snu, czy ogólnym zestresowaniu wyścigiem.

Czterdzieści minut do startu. Ruszamy do stref. Tłumy. Powolutku turlamy się przez alejki parku Tiergarten, a potem wzdłuż ulicy 17 czerwca. Mijamy strefy H, G, F i w końcu moja E. Pani na wejściu nie chce wierzyć, że ktoś kto się tak znakomicie prezentuje, w takim profesjonalnym stroju zawodniczym miałby jechać ze strefy E, ale po kontroli zapisu na moim numerze startowym kapituluje i mnie wpuszcza. Kurczę, a mogła się uprzeć i przekazać mnie w ręce koleżanki ze strefy D! Tyle rzeczy by to uprościło… ale po kolei.

W strefie jestem razem z Kinią i Grześkiem. Oni szykują się raczej na okolice 2 godzin. Ja chcę nieustająco pożegnać strefę E i przenieść się do D, do dużych chłopców i dziewczynek. Do tego jest mi potrzebne złamanie 1h 40 minut. W tym roku próbowałem dwa razy i trend był niepokojący – było coraz gorzej. Totalne uwstecznienie. Ale to jest Berlin! Tutaj robi się życiówki i jeździ szybko! Wszystko jest możliwe, a ja się ostatnio rozwinąłem i powinienem sobie dać radę.

Parę fotek, poprawa butów, bo lewy za mocno zaciśnięty i stopa zaczęła drętwieć i zaczyna się prezentacja elity biegu kobiet. Sandrine Tas, Katarina Rumpus i Maria Aries z Argentyny. Zaczynają bić dzwony piekieł! To jest ten moment! Będą teraz biły kilkukrotnie dla każdej ruszającej fali. W Gdańsku też próbują z muzyką z Piratów, ale chyba przekombinowali. Dzwony i riffy na basie dużo bardziej przemawiają. Wizytówka AC piorun DC, trudno to opisać, ale dla takich momentów trenuje się cały rok i jeździ setki kilometrów!

Najpierw elita kobiet. Potem prezentacja elity mężczyzn: w tym roku Paxti Peula, Felix Rijnhen (w tym roku startuje w tęczowej koszulce jako aktualny mistrz świata w maratonie) i jedyny w swoim rodzaju Bart Swings. Czy w tym roku Bart zwycięży po raz szósty z rzędu maraton berliński? Wszyscy sobie ostrzą zęby na ten tytuł, na tytuł i sławę tego, który odbierze, wyszarpie mu to mistrzostwo. Chyba najbardziej Ewan Fernandez, z mojego rodzimego klubu Rollerblade, prowadzący punktowo w klasyfikacji pucharu świata. Sytuacja punktowa wygląda tak, że kto wygra ten maraton, ten wygrywa tegoroczny puchar świata! Więc dodatkowo ciśnienie rośnie.

Ruszyła elita, potem zaczynają się fale szaraczków. Block B, C, D i w końcu my! Turlamy się na start. Minuta do startu. Teraz dla nas biją Hells Bells. Stoimy między głośnikami wysokimi chyba na cztery metry. Basy aż flakami rzucają! Piętnaście sekund. „- Tylko spokojnie.” – powtarzam sobie – „Nie wywalić się. Początek zawsze jest dziwnie wolny, potem będzie szybciej”.

Strzał! Ruszamy. Faktycznie powoli, ale już po kilkudziesięciu sekundach wszyscy się rozpędzają. Na razie nikt nie myśli o łączeniu w grupy. Trwa sortowanie. Szybcy uciekają do przodu, wolni zostają z tyłu. Staram się jechać luźno, bez żadnej spinki, utrzymywać w drafcie, ale wyprzedzać wszystkich wolniejszych. Rondo i iglica Siegesaule. W tym roku jakby szybciej niż w zeszłym. Chyba rok temu strasznie się bałem, teraz jestem rozluźniony. Utrzymuję pochylenie, jadę spokojnie, patrzę co się dzieje. Gonię czołówkę. Zaczynają się formować pociągi. Takie jeszcze nie do końca ukonstytuowane, ale są. Dojeżdżamy do pierwszego zakrętu o 90 stopni. Ciasno, każdy pilnuje swojego poprzedzającego, żeby pojechać takim samym torem jak on. Lekko w bok i zderzenie z kimś z pociągu obok. Przed chwilą było szeroko, jechaliśmy trzema czy czterema pasami, po zakręcie zrobiły się dwa. Niektóre pociągi uciekają do przodu, niektóre muszą zostać. Zamieszanie. Jakoś tak utrzymuję się w środku. Rozglądam się dookoła. Patrzę z kim to też przyjdzie mi dzisiaj jechać. Ale jakoś tak nikt mi specjalnie w oko nie wpada. W zeszłym roku od razu wybijało się kilka osób. W tym roku jakoś tak wszyscy są do siebie podobni, nikt się nie wyróżnia. Pojawiają się pierwsze przeszkody: tory tramwajowe, dylatacje mostu, zjazd z mostu ze skrętem, no i pojawiają się pierwsze upadki. Niebezpieczeństwo jest przez wszystkich sygnalizowane jak na nightskatingach: podnosi się ręce w górę, aby ci z tyłu mieli szansę!

Patrzę na ulice, tak, tak, poznaję. Byłem tu rok temu! Kilometry mijają, naokoło ciągle mniej więcej te same osoby. Nie za bardzo jestem przywiązany do jednego pociągu, przechodzę między kilkoma w zależności od sytuacji, ale ciągle mniej więcej z tą samą grupą. Kontroluję prędkość. Jest 26 do 30 km/h. Może być. Nie ma co kombinować, samemu utrzymać takie tempo byłoby ciężko. Po 10 kilometrze, książkowo, biorę kilka łyków izotonika. Po 15 znowu i po 20tym. Ale coś w międzyczasie się zmienia. Spada tempo. Koniki się zmęczyły i nie ciągną tak dobrze pod górę i wiatr. Akurat dojechaliśmy do obszaru, gdzie faktycznie wieje prosto w twarz i jest leciutko pod górę.

No dobra, fajnie się jedzie w draftingu, zwłaszcza w tak dużej grupie, gdzie nie ma znaczenia, czy jesteś ustawiony perfekcyjnie, bo i tak pęd powietrza wcześniejszych w grupie Cię obejmie, ale mamy jakieś cele, nie? A jadąc 23 km/h to się nie uda, nie ma szans! Jak dodałem dwa do dwóch ciężko westchnąłem, czułym spojrzeniem pożegnałem się ze strefą komfortu i zacząłem się przeciskać na przód. A na przodzie okazało się, że koniki jadą już tak wolno, że bez żadnego problemu zostawiam ich z tyłu i gonię osoby, które albo wyrwały się wcześniej, albo odpadły z szybszych pociągów. No i teraz tak to będzie wyglądało: pogoń, dopadnięcie, rozczarowanie, bo jak ich dogoniłem, to znaczy, że jadą za wolno, krótki odpoczynek, dalsza pogoń. W końcu zacząłem dopadać trochę lepiej jadących. Nie wiem tylko, czy to były jakieś orły z E, czy odpady z D. Ale w dalszym ciągu ich tempo nie gwarantowało realizacji celu, którym był awans do bloku D, czyli złamanie 1:40. Więc znowu, doczekać do okazji, jakiś zakręt może, lekki zjazd, cokolwiek przełamującego rytm, wtedy wyjście z pociągu w bok, dwa szybkie kroki przekładanką w lewo i sprint do przodu pociągu, aby nie okazało się, ze mnie przycisną do krawężnika przy następnym skręcie; a po minięciu ciągnących koników przejście na cruising i wydłużenie kroku.

Nawet fajnie mi się jechało. Cały czas świeży, zero zmęczenia. Jest fajnie. Treningi oddają. Jestem zadowolony. Jak tylko miałem okazję, a asfalt był gładki wydłużałem krok starając się wychodzić na zewnętrzną krawędź. Może to mnie nie napędza jak elitę, ale bardzo ułatwia utrzymanie prędkości przy minimalnym zmęczeniu. W każdym razie tętno się utrzymuje stosunkowo niskie. No i właśnie po jednym z takich wyprzedzeń, na dosyć szybkim zjeździe, wyłapałem jadąc na jednej nodze jakąś cholerną łatę ze smoły. Przytrzymało mi ją (nogę, nie łatę) i straciłem równowagę. Ale czułem, że jeszcze mogą decydować o sposobie przyziemienia. Miałem tylko miękkie rękawiczki rowerowe ze wstawkami kevlarowymi. Kolana odkryte, łokcie odkryte. Więc bez specjalnego kombinowania stwierdziłem, ze siadam na tyłek. No i siadłem podpierając się dłońmi.
Elegancki szlif. Pełna kontrola i gracja! Obróciło mnie dopiero już zatrzymując. Pierwsza myśl: „- Gdzie oni są?! Trzeba spierniczać, usunąć się z drogi!” ale zaraz jak tylko przepełzłem ruchem robaczkowym bliżej krawężnika pojawiła się druga myśl: „- Gdzie jest telefon? Był w niezapiętej kieszeni”. To pokazuje co jest w życiu ważne… No, ale telefon na miejscu. Butelka na miejscu, żele na miejscu. Policzyłem ręce i nogi, dodałem, potem podzieliłem przez dwa. Wyszło parzyście. No to jedziemy dalej. Nie mam pojęcia ile czasu zajęło mi zbieranie się. Wydawało się, ze bardzo mało, ale od wstrząsu przy siadaniu bolała głowa i zacząłem jechać nieśmiało. Potem przekonałem się, że nic mi się nie dzieje i wróciłem do stosowanej procedury.

Koło 26 kilometra zjadłem żel z kofeiną, jedyny jaki wciągnąłem podczas wyścigu. Wydaje się, że w bardzo dobrym momencie. Potrzebowałem wtedy kopa. Ten upadek mną trochę wstrząsnął. Na tyle, że podczas szybkiego zjazdu chwilę później nagle mnie usztywniło i zacząłem się bać upadku. Chwilę mi zeszło zanim się pozbierałem i to były kolejne sekundy. Lub dziesiątki sekund. Bo kolejny pociąg, który goniłem i który był już blisko odjechał mi znowu na kilkaset metrów. Potem się już pilnowałem, żeby na zjazdach nie zaprzestawać odpychania. Przy dużej prędkości zmiany rytmu, wejście w rytm bywają trudne. Trzeba się przełamywać, a ja tutaj sobie zafundowałem małą blokadkę, więc musiałem pilnować, żeby nie zdarzyły się ponownie warunki do jej odpalenia.
Wtedy zacząłem jechać z gościem w koszulce Südtyrol i drugim ze Skatepro.com. Südtyrol miał identyczne Speedmachine jak te w których jechałem rok temu. I nie miał ochoty, żeby go zmieniać. Lubił prowadzić. Tempo nie oszałamiało, ale pozwoliło dojść do siebie. Wydawało się całkiem przyzwoite, więc jechałem z nimi. Razem doganialiśmy kolejne odpady z bloku D i razem je wyprzedzaliśmy. Znowu jechało się dobrze.

Kilometry mijały. Przypomniałem wtem sobie o kontrolowaniu czasu i dystansu. Patrzę na zegarek. „Nie chce wierzyć, znowu zerka!” No i historia się powtarza. Jesteśmy na 36 kilometrze, a budzik pokazuje 1:28. Pomyślałem sobie… noo… O tej porze mogą nas jeszcze dzieci czytać. Więc jak pominie się brzydkie słowa to… nic sobie nie pomyślałem. Może poza „…. Znowu…” na samym końcu. Ale sytuacja była diametralnie różna w stosunku do zeszłego roku. Rok temu już zdychałem. Wszystko mi wysiadało, zaczynając od kostek, kończąc na, dobra darujmy sobie ten wątek. W każdym razie tym razem krew mi zagrała i rzuciłem na szalę wszystkie siły jakie mi jeszcze zostały, a wydawało się, że zostało dużo. Ale czy wystarczy, żeby przejechać ponad sześć kilometrów w poniżej dwanaście minut? To trzeba dobrze przekroczyć 30 km/h. Nie zastanawiam się, nie kalkuluję, szkoda czasu, jeszcze mi wyjdzie, że „nie da się”. Jadę i cisnę ile się da! Zostawiłem wszystkich, z którymi jechałem. Zaczynam dochodzić coraz bardziej profesjonalnie ubranych rolkarzy. Pociągi jakieś takie bardziej zorganizowane. I w dużej mierze dziewczęce…

Orientuję się, że chyba ciut zmienili samą końcówkę trasy. Pamiętam, że rok temu przejeżdżało się pod taką przewiązką w kształcie łuku, a tym razem jest skręt w prawo jedną przecznicę przed nią. Ale to jest już końcówka. Doganiane pociągi przeszkadzają. Mało miejsca. Tory jakieś. Ulicą po prawej jadą trzy pociągi równolegle do siebie. Lewa strona zagrodzona taśmami nie wiem po jaką cholerę. Przeskakuję na torowisko. Wąsko cholercia! Ale nie od dzisiaj się jeździ po torach, a asfalt lepszy niż w Krakowie więc cisnę i wyprzedzam zawalidrogów. Wreszcie skręt w Unter der Linden. W oddali Brama Branbenburska! Bębny łomoczą głośniej niż krew w uszach! Laski w koszulkach Erdingera fikają koziołki i machają pomponami! I te francowate cegiełki w okolicy samej bramy… Jadę szeroko, byle nie zwolnić, byle utrzymać prędkość. Powrót na asfalt, jeszcze przyspieszyć, jeszcze… już za późno na colkowiek, ale chcę być pewien, że zrobiłem co się dało! Jest meta! Oficjalny zegar znowu pokazuje czas od startu elity kobiet, patrzę na swój… Łooooooooj… Nie udało się. Zabrakło czterdzieści parę sekund…

Rozdział IV – Kaczka słodko-kwaśna

Gorzko. Jeszcze miałem nadzieję, ze może jakimś cudem, ale cud się nie zdarzył. Jeszcze nie w tym roku. Smutek. Odbieram medal. Rozdają foliowe poncha, a po co? Jest ciepło, nie pada. Pogoda wytrzymała. Tylko momentami wiało, że głowę chciało urwać, ale poza tym było idealnie. Około 20 stopni. Została mi połowa butelki izotoniku, który teraz wypijam. Biorę kolejny kubek ze stołu i stwierdzam, ze niemieckie izotoniki są w ogóle nie słodkie. Nie smakuje po lepkiej słodyczy polskiego.

No to cóż. Komedia jest finita. Jedziemy po bety. Gdzie by tu oddać chipa. Pamiętam, że trzeba oddać, bo jakieś horrendalne kwoty za brak chipa się buli. W końcu dojeżdżam do depozytu, biorę worek, pytam o te chipy, a tu chodzi pani z pudłem i cążkami. Te cążki to do przecinania trytytek. Świetny patent. W przyszłym roku tak trzeba będzie ogarnąć temat mocowania chipa, a nie zaplatać w sznurówki, bo to potem rozsznurowywać, zasznurowywać, a po co to komu?… Przebieram buty, obowiązkowe bezalkoholowe w łapę i idę wrócić na łono rodziny. Coś w mojej postawie, może orzełek na piersi, może ten medal dyndający na szyi powoduje, że wyjątkowo dużo ludzi chce ze mną pogadać. Pytają się (sic!) na ile ten maraton? No dobra, pytają się jaki długi był ten wyścig. No, maraton zawsze jest na 42 km 195 metrów. A jaki czas jeśli można wiedzieć? No godzina czterdzieści, bo jestem bardzo wolny. Ale widzę, że ich nie przekonałem.
Samo przejechanie 42 kilometrów wydaje się im wyczynem, a jeszcze jak czas jest o tyle szybszy niż najszybszy Kenijczyk to w ogóle jakiś kosmos. No i podobne rozmowy są z Niemcami i chyba z Hiszpanami. Na koniec w kolejce po certyfikat (to był ostatni moment nadziei, bo myślałem, a nóż zmierzyli inaczej i jest poniżej 1:40) na którym pięknie wyboldowane 1:40:45 netto. Pochmurany, zasmutkowany wpadam na Sonica. Arnav Shah. Amerykański programista, znajomy z fejsa, którego hobby jest jazda po świecie i zapierniczanie na rolkach (zrobił godzinę jedenaście, tak swoją drogą). No i mówię mu, że sekund zabrakło mi do wyznaczonego celu. A ten się pyta, czy mi się podobało? Bo to jest najważniejsze, nie? No i faktycznie, odwrócił moją uwagę od jednego elementu, który mi się nie udał, od osiągniętego czasu i braku przejścia do upragnionej strefy D. Humor się poprawił.
Faktycznie jechało mi się bardzo dobrze. Podobało mi się. Miałem cały czas uczucie panowania nad rolkami, nad sytuacją, nad tym co się działo. Było zupełnie inaczej niż w zeszłym roku. Oprócz poprawy rekordu życiowego sprzed roku o minutę, co jest obiektywnym osiągnięciem, cały maraton był zupełnie innym jakościowo przeżyciem.
Potem jak porównałem międzyczasy okazało się, że tym razem przejechałem cały dystans praktycznie równo. A rok temu miałem dużo szybszą pierwszą połowę, a potem zdechłem. To raczej wskazywało na to, że rok temu trafiły mi się szybsze pociągi w pierwszej połowie. W tym roku szczęście nie dopisało, pociągi były słabe, trafił się szlif, a wypracowanej prędkości nie wystarczyło.

Oczywiście po czasie analizowałem co mogłem zrobić lepiej. Naturalnie mogłem zacząć zapierniczać wcześniej. Gdybym zostawił sobie całe ostatnie 10 km na zapierniczanie zapewne bym się zmieścił w czasie. Jak pogrzebałem w pamięci, to przypomniałem sobie jedyną sensowną ucieczkę, którą odpuściłem – bo był to 15 kilometr i wtedy jeszcze jechałem zachowawczo. Dziewczyna w niskim skłonie wołała do wszystkich żeby ją puścili. Ale wtedy wydawało mi się, że jadę w fajnym pociągu. Wolałem zostać. I to wszystko do kupy złożyło się na efekt. Ale w sumie to jestem zdziwiony, bo mimo wszystko nie mam do siebie pretensji, że coś źle zrobiłem. No po prostu nie jestem jeszcze na poziomie, gdzie jedzie się solo 30 km/h cały dystans. A zabrakło szczęścia, żeby zrobić rezultat, który jest prawie na granicy moich aktualnych umiejętności.

Jedno na pewno: wartość złamania tej godziny czterdzieści znowu wzrosła. Aż strach się bać co będę czuł jak wreszcie się z tą barierą rozprawię. A to, że się rozprawię to jest w zasadzie pewne. Jeśli tylko będę w stanie jeździć to prędzej czy później musi paść. To w skrócie by było na tyle.
A! Kaczkę po chińsku polecam w Peking Ente. Voßstraße, przecznica z Unter der Linden. Pychota!

Tomcat

Zdjęcia © TK

Ps. relacja z Berlin Maraton 2017 dostępna TUTAJ

Dodaj komentarz