Berlin Maraton 2017 – relacja Tomcat

Berlin Maraton 2017 – relacja Tomcat

Czekamy. Wszyscy. Tysiące nas. Organizatorzy puszczają muzykę. Rany jaka adrenalina. Ciary! Relacja z maratonu w Berlinie 2017

 

Wspomnienia z Berlin Marathon 2017.

Wszystko zaczęło się rok wcześniej, po Berlin Marathon 2016, od zwariowanych, zachwyconych postów Eweli na FB. Pomyślałem, że w tym musi być jakaś magia i też tak chcę. Zapisałem się od razu pierwszego dnia jak tylko otwarli zapisy na 2017. No i potem czekanie. Cały czas z tyłu głowy przypominajka: we wrześniu impreza sezonu!

Cały czas walcząc z kontuzją Achillesa miałem to na uwadze. Teoretycznie luzik. Połowa czerwca plus trzy miesiące standardowego gojenia – na połowę września powinno być ok. Tylko, że prawie półtora miesiąca zmarnowałem, bo nie miałem dobrego fizjoterapeuty. Mój dotychczasowy kompletnie się w temacie pogubił. Znalazłem fizjoterapeutę współpracującego z piłkarzami ligowymi, dla którego taka kontuzja to rutyna i zacząłem do niego chodzić. Sporo to kosztowało i bólu i wysiłku i starań. Mnóstwo rozciągania i wykonywania zaleconych ćwiczeń. Cały czas w pamięci mając, że Berlin coraz bliżej. 

Na początku września zaczęło się robić nerwowo. Ciągle nie jeżdżę, a za trzy tygodnie mam przejechać maraton w życiowym stylu?! Bez wyraźniej zgody fizjoterapeuty zacząłem delikatne jazdy. Początkowo półtora kilometra, potem pięć kilometrów było bardzo trudne. Kostki nie trzymały pionu, uda nie miały siły się odpychać. Ogólnie tragedia. Ale dzień po dniu jeżdżenie robiło się może nie tyle łatwiejsze, co lepiej wychodziło. Potem były dziesiątki, potem półmaratony. Dwa tygodnie przed terminem maratonu przejechałem treningowo dystans maratonu. I załamałem się, bo sukcesy leczenia się ewidentnie wycofały, a na Achillesie pojawiła się znowu potężna gula. Fizjo nie załamał rąk, tylko mnie opieprzył, wyjaśnił, że nie można przy takiej kontuzji wprowadzać obciążeń zbyt nagle i zbyt dużych. No i od nowa zaczął ugniatać, ściskać, wyciskać, przepychać i uderzać oraz mordować ćwiczeniami – oczywiście Alfredsonem, ale także np. przysiadami na beretach obunóż i jednonóż, przeskokami z nogi na nogę na trampolinie oraz najgorszym hardcore: przysiady jednonóż na dużej piłce, która musi jednocześnie być pod kątem przyciskana do drabinek – jeśli wykona się to ćwiczenie źle, to piłka wytacza się w bok i wali się bokiem na podłogę lub pyskiem o drabinki, w zależności od jakości chwytu. Udało się opanować temat w tydzień. Prawdziwym sprawdzianem był Foch, który przejechałem bez żadnych pretensji ze strony Achillesa. Na początku jechałem „na paluszkach”, ale potem cisnąłem, więc pomyślałem: „minęły dwa tygodnie, może już nie będzie źle”. Zebrałem więc rodzinkę i pojechałem do Berlina.

Już odbiór pakietów wprowadził w nastrój wielkiej imprezy i wielkiego święta. Oczywiście kontrola kart startowych, dokumentów, wnoszonych bambetli. Potem zgrzewanie opasek na rękę, które były przepustką do stref startowych. 
 

Stanie w kolejce po numer startowy, czekanie aż maszyna „wylosuje” chip, krótka rozmowa z miłą panią obsługującą tę akurat kolejkę i następnie wyprawa po koszulkę i bidon. Zgodnie z zasadą, że artykuły pierwszej potrzeby w markecie powinny być na końcu koszulki i bidony były wydawane na samym, samiuśkim końcu, w hali 8. A zaczynało się wędrówkę w hali 3. Po drodze mnóstwo stoisk przede wszystkim biegowych. Z interesujących było Hoka One-One i Newtony. Ale nie wygłupiałem się i odpuściłem mierzenie. Ciągle nie biegam. Zresztą rodzina czekała aż wróce – młodsza odczuwała jeszcze skutki skręcenia nogi przed tygodniem i została przy wejściu do Expo. 
Cała sala 8 była poświęcona rolkom. Trzeba przyznać, że wielkościowo odpowiadała może jednej szesnastej każdej z poprzednich hal, więc na kolana nie rzucało. Koszulka, bidon i oglądamy. Były wszystkie nowości, o których słyszałem/czytałem ostatnio. Ale w domu czekają na formowanie Luigino więc nie rozpędzałem się do kupowania. Co zdziwiło, to na stoisku Powerslide mieli także Bonty: Jet, Z i Vaypory. Kusiło mnie żeby Zety i Vaypory przymierzyć – prawdopodobnie to są najwęższe produkowane seryjnie buty, ale w końcu odpuściłem. Wszyscy obsługujący byli mocno zajęci i musiałbym czekać nie wiadomo jak długo, a tam czekały dzieci i żona.
Kolejnego dnia było od rana ciężko: klimat przaśnego akademika z jego imprezami i megaskrzypiące łóżka nie pomagały w spaniu, potem przyplątała się jakaś niestrawność, aż nogi się trzęsły.
 
A potem z wywieszonym językiem polecieliśmy zwiedzać Wyspę Muzeów. Skończyło się na Pergamonie i Neues Museum, ale i tak ledwo zdążyłem do hotelu przed umówionym spotkaniem z zespołem KKSW Krak. Mieliśmy razem podjechać na rolkach do stref startowych i robić rozgrzewkę na trawniczku przed Reichstagiem. Kurczę, jeszcze nie zaczęliśmy jechać, a ja już byłem zmęczony…
 
Zdążyłem jeszcze przełożyć kółka – prognozy były mocno lejące, ale pogoda się poprawiła i nie wyglądało, że będzie padać. No to założyłem MPC Black Magic i Bones Redsy – co okazało się bardzo trafionym pomysłem! Kręcą się dużo lepiej niż łożyska przemysłowe heavy duty na towocie, które mam na deszcz.

Na miejscu okazało się, że z tą rozgrzewką to nie ma co przesadzać. Trzeba zostawić rzeczy (czyli także buty) w depozycie na tyle wcześniej, że spokojnie zdąży się wystygnąć. Zresztą ciągle nie biegam, więc odpuściłem sobie grupową rozgrzewkę. Robiłem ją bardziej statycznie, skupiając się na rozluźnieniu i powiększeniu zakresu ruchów każdego z krytycznych łańcuchów mięśniowych. Potem zdjęcie polsko-słowackiego zespołu, póki wszyscy jeszcze mają siłę.
 
Potem znowu założone rolki, zdanie worka do depozytu i szukanie strefy. Nie było to takie oczywiste i to nie tylko dla mnie. Na oko setki jak nie tysiące ludzi szukało wejść do swoich stref nie wierząc, że wszyscy mają iść ścieżką przez park Tiergarten oznaczoną literą F. A mają. 
Przy tej okazji minąłem się z Pascalem Briandem, który też nie skumał, gdzie trzeba iść oraz z Bartem Swingsem, który doskonale to wiedział i biegł na rolkach między sosenkami, bo ścieżka była ostro zabita i nieprzejezdna z powodu występowania powoli toczącego się tłumu.
Dobra, jesteśmy przy ulicy startowej, najpierw sektor F, potem sektor E. Ten dla leszczy, które nie przejechały jeszcze maratonu w czasie krótszym niż godzina czterdzieści. Potem D 1:26 do 1:40, potem C, B i A to są PROsi. Wszyscy aż do B to są „fitness skaters”. Wchodzimy. Prawie pół godziny do startu, ludzi już mnóstwo. Ustawiam się po lewej stronie, bo jest tam mniej ludzi, po prawej bym startował z dalszych rzędów. No i czekamy. 

 
Jemy i pijemy zapasy. Przesznurowujemy buty, bo za ciasno złapane. Czekamy. Wszyscy. Tysiące nas. Organizatorzy puszczają muzykę. Rany jaka adrenalina. Ciary!
  
Na telebimach widzimy prezentację pretentdentów: trzy kobiety, trzech mężczyzn. Oczywiście Katerine Rumpus i Sandrine Tas. Oczywiście Bart Swings i aktualny mistrz świata z Nanjing Nolan Beddiaf. A także Peula Patxi, którego jakoś do tej pory nie kojarzyłem. No był trzeci dwa lata temu, ale czemu zrobili go pretendentem? Nie było chętnych?
Pierwsze startują kobiety. Sandrine chce być w czubie, prowadzi.  Nie można się pomylić widząc ten warkocz. Niby leniwe tempo, ale na pewno suną blisko 40 km/h.
Potem mężczyźni. Na prowadzenie bardzo szybko wysuwa się Bart, a za nim widzę żółty kombinezon i brodę Pascala Brianda! Oj, chce się chyba pokazać na samym początku, przecież nie wytrzyma z tą najmocniejszą na świecie koniną! Uprzedzając: skończył z czasem 1:00:56 w pierwszej grupie – nie licząc Barta – co przy tej wydziczonej młodzieży wydaje się być rewelacyjne! A mimo to jest dopiero 67, co pokazuje jaki jest poziom tej grupy. W tej samej grupie są polskie Żaróweczki i m.in. Konrad Tatarata.

Ok, sektor D wystartował, teraz my. Zwijają taśmy, stewardzi podprowadzają nas do bramki startowej. Znowu zaczęli grać AC/DC. Sprawdzam pulsometr – rety! 120 bpm! Na starcie zazwyczaj mam max 105. I te ciarki jakby mnie oblazły mrówki na palec grube!

Ok. Plan A jest sprytny: nie wyglebić! Realizujemy. Ruszamy powoli. Jest ciasno. Jedziemy dwoma jezdniami, każda po trzy pasy, ale jest ciasno. Powolutku wszystko przyspiesza, zaczynają się formować pociągi, ale to zbyt wcześnie. Nie ma sensu się podłączać, trzeba wyczaić taki, który będzie prawie za szybki, na tym najwięcej zyskam. To jest plan B. Taką przyjąłem ogólną strategię na wyścig: pociągów ma być mnóstwo i nie ma co kurczowo się trzymać jednego, jeśli można przeskoczyć do innego. Chciałem też nadrobić te minuty i dogonić ludzi z sektora D, licząc, że pociągi będą tam dużo mocniejsze. Więc cisnąłem. 

Przejazd przez rondo Siegessaule. To te ze złotą iglicą w środku Tiergarten. Tutaj wszyscy pojechali strasznie na okrągło. Asfalt różnej jakości. W większości równy, ale zdarzają się wpadki. Nierówności i dziury oznaczone sprayem, czasami w falki, a czasami w kwiatuszki, zależy co w duszy grało zaznaczającemu. Sama trasa w dużej części zaznaczona trzema niebieskimi liniami. Adidas ma swoje prawa.
Przede mną pierwszy upadek. Tylko jedna osoba, wszyscy wyminęli. Ciśniemy. Podłączam się do kolejnych pociągów, sprawdzam, że mam zapas prędkości i jadę do przodu do kolejnego. Musze przeskakiwać jak ten wolny elektron, jeśli chcę dopaść pociągi ze strefy D. Nie mogę czekać, aż mój pociąg dogoni, bo może nie dogoni. Na takiej zabawie mijają kilometry. Jakieś delikatne podjazdy na mosty, jakieś delikatne zjazdy z mostu. Znowu wywrotka przede mną, teraz konkretna: taka z turlaniem. Ale znowu tylko jedna osoba i nawet się zbierał jak go mijałem. 
Mijają kilometry. Jest dosyć ciężko, zaczynam odczuwać to tempo, więc dołączam na dłuższą chwilę do jednego z pociągów. Z ludźmi z tego pociągu wielokrotnie będę się jeszcze mijał na trasie. To ja ich odstawię, to z kolei później oni mnie. Jest Dirk w jaskrawo-żarówiasto-pomarańczowej koszulce z numerem 90. Jest spory, praktycznie taki jak ja, kawał hiszpanki w białozielonym skinsuitcie. Jest szwajcarka w czerwonej koszulce z grzechoczącą prawą rolką. Spotykam też legionistę, z którym zamieniam parę słów. I pojawia się Marcin z KKSW Krak, który ma kłopoty i którego kilkakrotnie dopinguję i zachęcam. Mija mniej więcej 15 kilometr. Zaczynam się męczyć, ale z jakiegoś dziwnego powodu (adrenalina, duże wyrzuty adrenaliny) ciągle nie powoduje to przełączenia rozumku w tryb oszczędzania energii. Ciągle wajcha zamiast na „dojechać!” jest ustawiona w pozycji „gonić!”. Jazda staje się ciągiem interwałów, jednak staram się minimalizować wydatek energii na zmianę pociągu. Jeśli podjeżdża z tyłu jakiś szybszy, to się przesiadam nadrabiając prędkość, a potem ją stabilizując. Jeśli nie miałem nic innego na głowie to patrzyłem gdzie jesteśmy. Rozpoznałem Alexanderplatz ze słynną wieżą telewizyjną, ale tak poza tym to słabo u mnie ze znajomością Berlina, więc po prostu patrzyłem i chłonąłem.

Kilometry po 17 stają się jakieś takie rozmyte. Mimo kumulującego się wysiłku i narastającego zmęczenia, czuję po prostu czystą pierwotną radość z tego, że nie snuję się na doczepkę, ale mogę kontrolować wydarzenia, mogę dogonić każdy mijający mnie pociąg i utrzymać się w nim, poprowadzić, a potem zmienić na szybszy! Bez wahania wyskakuję na prowadzenie pociągów jeśli uznaję, że prowadzący tracą tempo. Nie przejmuję się uczuciem, że jadę pod mocny wiatr. Jest pięknie! Czuję, że żyję! Nie myślę, co będzie potem!

Pamiętam migawki. Bębny na chodniku. Szaloną imprezę na balkonie pierwszego piętra. Kibiców nawołujących po imieniu, zwłaszcza jak jedzie się samemu goniąc kolejny pociąg, co kibice ewidentnie doceniają – to nie pierwszy maraton rolkowy w Berlinie – gdzie się mają znać, jak nie tu! Także małe, trzy- czteroletnie murzynki, które wystawiały łapki, żeby zebrać piątki od przejeżdżających, ale niestety wyszły na jezdnię, a ja wtedy wyprzedzałem pociąg z prawej tuż przy krawężniku i jedyne co mogłem robić, to krzyczeć: „- Eeeeej! Eeeeeeej!” Na szczęście tatuś w porę zauważył i zwinął drobnicę o ten krok do tyłu, na chodnik, bo nie wiem co by było, chyba bym musiał się wrąbać w pociąg, a jechałem szybciej…
Był taki moment, że z tyłu nagle pojawił się pociąg, który po prostu pruł w porównaniu do pozostałych, a prowadził go gość w czarnej koszulce ADAPT. Nie zauważyłem jakie dokładnie miał buty, ale chyba niskie, czarne, zamszowe. Być może właśnie Adapty i być może właśnie sam je sobie zrobił… Trochę się trzeba było spiąć, ale udało się podczepić pod ten pociąg, tylko że za jakieś dwa kilometry coś się zamieszało, zrobiło ciasno i zanim temat się wyjaśnił lokomotywa znikła w oddali. Ale gość napędził nieźle. Zresztą od czasu do czasu ciągle pojawiały się jakieś krótkie, dwu-, trzywagonikowe pociągi ludzi, którzy jechali jak prosi. Skąd oni z tyłu? Przychodzi mi jedynie do głowy, że z jakiegoś powodu nie mogli, lub nie chcieli udokumentować dobrego czasu z innego maratonu i wrzucili ich do strefy F, albo i dalej do totalnie początkujących. Mnie za przepustkę do strefy E posłużył czas z Silesia Maraton z 2016. Jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby zaktualizować sobie życiówkę po Cracovii. Zresztą nic by to nie zmieniło w kwestii przesunięcia do innej strefy. Ciągle ponad 1:40…

Pierwsze 20 kilometrów zrobiłem w 45 minut. Półmaraton w 47 minut z groszami. Jechałem wtedy na jakieś 1:35 i czułem, że mogę powalczyć o 1:30, bo doganiałem coraz szybsze pociągi. Zwłaszcza przypadł mi do gustu piecioosobowy pociąg AirFrance. Jechali bardzo równo i odpowiednio dla mnie szybko, tak pod 28-29 km/h. Czuć wiatr we włosach, a nie ma ryzyka zajechania się. Przejechałem z nimi ładnych parę kilometrów, ale potem się pogubili. Najwyraźniej nie mieli przegadanych kolejności zmian i jak osoba prowadząca chciała się zmienić, to nie zastąpił jej tak od razu nikt. Więc przeskoczyłem do innego, który akurat nas mijał. To był pierwszy wyraźny błąd, bo od tej chwili wszystkie przyspieszenia zaczęły już dużo kosztować. Zaczynałem czuć jak wycieka ze mnie energia podczas ciśnięcia i jazdy solo. Ale ciągle jechało się dobrze. 
Zacząłem przeczuwać kłopoty około 32 kilometra. Po prostu robiło się ciężko. Ale ciągle można było mniej więcej utrzymywać prędkość, tylko wymagało to skupienia i walki. Wcześniej piłem i jadłem jak mi się wydawało dużo. Teraz jak myśle, to zapomniałem zupełnie o żelu i skupiłem się na tabletkach maltodekstrozy, które są łatwiejsze do wciągnięcia na zmęczeniu, bo rozpadają się w ustach i trudniej się nimi zachłysnąć. Ale wciągnąłem tych tabletek wszystkiego 5, czyli może jakieś 80 kcal. Trochę jeszcze przyjąłem z izotonikiem, ale chyba za mało. Kompletnie zapomniałem o jeszcze jednym żelu z kofeiną, który wiozłem w kieszonce na plecach. Także o drugim opakowaniu tabletek cukrowych. Niestety zmęczony mózg głupieje… Na pewno mogłem i powinienem jeść więcej.

Na 36 kilometrze czułem już wyraźnie, że zwalniam. Sprawdziłem czas. Było wtedy 1:27 z groszami. Policzyłem z niejakim trudem, że jest jeszcze sześć kilometrów i jeśli je przejadę w dwie minuty każdy, to zmieszczę się w 1:40. Dopiero wtedy pożegnałem się z pomysłami na 1:30 czy 1:35. Mogłem lepiej, a przede wszystkim częściej kontrolować postępy. Zwarłem pośladki i przyspieszyłem. Udało się utrzymywać wyższe tempo przez dwa, może maks trzy kilometry. Ale potem kolejne, już ostatnie dwa-trzy kilometry to było płacenie za rozrzutność z całego wyścigu. Spłacanie zaciągniętego długu, gdyż nie było żadnych oszczędności, żadnego zapasu sił z treningu, bo nie było treningu! Nie tym razem.  Nawet odjechał zielony rodzinny pociąg, gdzie najwyraźniej tata pomagał mamie, która trzymała go za ręce założone z tyłu, a za nimi leniwie popylał trzynastoletni na oko synek. 

Nie była to taka klasyczna biegowa ściana, gdzie w najlepszym wypadku zawodnik szura nogami podnosząc je za każdym razem z wysiłkiem, a w najgorszym pada, czasami z drgawkami, ale czułem że wszystkie mięśnie mi się po kolei wyłączają. Widać to po tempie z tych kilometrów. Zamiast 30, czy nawet 25 było tam 23, 22, potem nawet 21 km/h. Nogi nie trzymały już pionu, stabilizacja też się wyłączyła, kostki wyginały w każdą stronę i musiałem walczyć żeby nie robić osiołka. Jednak nawet wtedy rzucone przez mijanego kibica: „-Tomasz, go, go, go!” powodowało krótkotrwałe zaciśnięcie pośladków i wydłużenie ślizgu, co od razu poprawiało prędkość. Ale to było trudne, nie utrzymywało się długo. 
Frustrował widok znanych mi pociągów, które jak się wydawało masowo wyprzedzały, jakby drwiąc i śmiejąc się w twarz: „- Nie byłyśmy wystarczająco dobre? To masz teraz! Zobacz kto jest dobry!” I nic z tym nie mogłem zrobić, poza przełknięciem drwiny.
Uczepiłem się czerwonego pociągu bodajże Berlin-skating.de i pazurami starałem się utrzymać, co udawało się średnio. Co do niego podjechałem trochę, to za chwilę odjeżdżał. Nie można było tego nazwać draftingiem, nie było zysku z zasłonięcia przez poprzedniego jadącego, ale na tym etapie liczyło się, że cokolwiek musiałem gonić, cokolwiek motywowało do jeszcze większego wysiłku. 
Wyczekiwałem widoku Bramy Branderburskiej z utęsknieniem. Za każdym kolejnym zakrętem liczyłem, że to będzie już to i przez kolejne zakręty przejeżdżałem rozczarowany. 
 
W końcu jest! Jest! Nie wiem, może pół kilometra! Jedziemy! Tłumy jakby większe. Cheerleaderki z logiem bezalkoholowego Erdingera podskakują i machają pomponami. Staram się jakoś przyspieszyć, ale jedyne co się da zrobić to dojechać do czerwonego pociągu. Już go nie wyprzedzę. 
Kostka. Tuż przed i tuż za Bramą Branderburską jest bardzo porządna, duża kostka. Niestety z bardzo dużą fugą. O ile przy małej prędkości to nie robiło żadnych problemów, to po rozpędzeniu trzęsło nieziemsko. Znowu zaczęło wyginać nogi. Ale tej kostki może było ze 200, może 300 metrów. Na szczęście wyjęli pachołki blokujące przejazd autom przez Bramę.
 

Potem asfalt. I ostatnie kilkaset metrów do mety. 
 
Z jakiegoś powodu w tym momencie, wbrew temu jak tęskniłem do mety, do końca tej harówki, przeszło mi przez głowę: to już, to się kończy, teraz będzie już zwyczajnie, normalnie, trzeba będzie pamiętać o wszystkim jednocześnie, a nie tylko o tych kilku rzeczach ważnych podczas wyścigu.
Przyspieszyć! Nie wiem jak, ale przyspieszyć. Wydłużam krok, próbuję wychodzić na zewnętrzną krawędź, jest szybciej. Znowu dochodzę czerwony pociąg, chcę go minąć! CO ONI ROBIĄ!? No jaaaaaaa cię… po wszystkim. Już porobione… Rozwinęli tyralierę, trzymają się za ręce, jadą całą szerokością jezdni i nie ma ich jak wyprzedzić. Nie zaryzykowałem przeciskania się tuż przy barierkach. Czułem, że ledwo kontroluję nogi. Zwolniłem i wjechałem na metę tuż za nimi. To już na pewno nie robi różnicy. Mijam zegar. 1:48. CO, JAK TO?!?! Potem do mnie dotarło, że to jest czas brutto, odkąd na trasę ruszyła elita zawodniczek, mnie odliczą. Potem zobaczymy ile.

Ostrożnie hamuję podjeżdżając po medal. Potem ostrożnie turlikam się przez gęsty tłum. Folia na plecy. Nie pada, nie wieje, ale czuć chłód. W którą stronę do depozytów? Nie wiem gdzie jestem, jadę za innymi. O dają wodę, biorę. Tuż obok dają sok i izotonik, kurczę sfrajerzyłem się, wolałbym to niż wodę, ale nie będę się wygłupiał. Dopiłem, akurat na czas, żeby zatrzymać się przy wiadrze do zwrotu chipów. Nie pamiętałem o tym, prawie je minąłem, a jak się nie odda to jakieś szalone kwoty trzeba płacić. Siadam, wyplątuję go ze sznurówek. Wszystko robię powoli, bardzo powoli. Jadę dalej, biorę kubek z cząstkami jabłka, są jeszcze herbatniki. Też byłyby dobre, ale wcale te jabłka nie wchodzą jakoś strasznie szybko. Potem napotykam się na gościa rozdającego kubki z piwem. Biorę jedno, przyda mi się cukier, a jak alkohol rozluźni to też nie będzie źle. Niestety to bezalkoholowy Erdinger. Biorę rzeczy z depozytu, turlam się na trawę. Staram dobrze przemyśleć każdy ruch przechodząc nad korytkami zabezpieczającymi kable czy inne rury, czy przez krawężniki. Jeden fałszywy ruch i rzuci mnie w bok, nie skompensuję, nogi są drewniane.
W momencie jak siadam na trawie zaczyna kropić. Zostało zdjąć rolki, zmienić koszulkę, założyć kurtkę przeciwdeszczową.  Teraz leje już porządnie. Certyfikat ukończenia trochę zmoczyło, trzeba było trochę go poskładać, bo cały by przemókł. Rodzinka dumna taka…

Jak było? Było bosko. Trudności na koniec były oczywistością biorąc pod uwagę stan wytrenowania. Zdroworozsądkowo – gdybym został przy którymś z pociągów dopadniętych około 20 km, to na pewno miałbym dużo lepszy czas. Ale szalałem, bawiłem się. Trudno powiedzieć o ile mogło być szybciej, ale 1:40 by pękło, bo zabrakło tylko półtorej minuty, a tak ciągle ta bariera jest przede mną i będę musiał na Cracovii mocno popracować, żeby dało się startować w 2018 ze strefy D. 
 
A jak! Pewnie, że jadę za rok! 

Tomcat

Dodaj komentarz