Kicking asphalt 2019
Tomcat, powodzenia. Żebyś był zadowolony. Oczywiście kciuki za to zadowolenie zaciskam.
🙂
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Wróciłem.
Życiówki nie pobiłem oczywiście, chyba że osobno liczymy jazdę po wodzie.
To wtedy tak. Owszem.
Działo się bardzo dużo i potrzebuję czasu, aby sobie to poukładać i opisać.
Tydzień szykuje mi się teraz bardzo intensywny. Można powiedzieć: z deszczu pod rynnę! :laugh: Jak opiszę to opiszę. Materiał jest ciekawy i nie chcę zbyt lekko się z niego wypstrykać 😉 pisząc byle jak 🙂
Dziękuję trzymającym palce. Bardzo możliwe, że to dzięki całej tej pozytywnej energii wróciłem niepotłuczony i niepołamany. 🙂 Bo na pewno nie dzięki "kółkom na deszcz". :laugh:
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Wróciłem.
Życiówki nie pobiłem oczywiście, chyba że osobno liczymy jazdę po wodzie.
To wtedy tak. Owszem.
Działo się bardzo dużo i potrzebuję czasu, aby sobie to poukładać i opisać.Tydzień szykuje mi się teraz bardzo intensywny. Można powiedzieć: z deszczu pod rynnę! :laugh: Jak opiszę to opiszę. Materiał jest ciekawy i nie chcę zbyt lekko się z niego wypstrykać 😉 pisząc byle jak 🙂
Dziękuję trzymającym palce. Bardzo możliwe, że to dzięki całej tej pozytywnej energii wróciłem niepotłuczony i niepołamany. 🙂 Bo na pewno nie dzięki "kółkom na deszcz". :laugh:
No nareszcie... Niepotłuczony to wróciłeś dzięki umiejętnościom. Gratulacje się należą. I będę czekać na relacje. A z tego co widziałem to warunki bardziej na płetwy niż kółka.
Warunki hardcore. Bedziesz to wspominal pewnie bardziej niz gdybys te PB zrobil 🙂
Pogody nie przewidzisz, ryzyko jest zawsze. Ale przejechane i to najważniejsze.
Małymi kroczkami do przodu, nie na wariata tylko spokojnie 🙁
Teraz czekamy na Kraków B)
Na Cracovia maraton, ten za 7 miesięcy?
Relacji z Berlina jeszcze nie było, chyba że gdzieś przegapiłem. Z tego co widziałem, czołówka finiszowała jak nie padało, a kałuże były tylko gdzieniegdzie.
Na Cracovia maraton, ten za 7 miesięcy?.
A jest jakis inny z poczatkiem sezonu? CM to taka inauguracja, licze ze bedzie 🙂
W berlinie widac ze warunki sie daly we znaki bo czasy byly sporo wolniejsze. Zarowno top swiatowego jak i znajomych.
Droga do Berlina
Mądrzy ludzie mówią, że przygotowania do następnego Berlina zaczynają się zaraz po poprzednim. A poprzedni był nie do końca udany. Przydarzył się upadek i rozminąłem się z celem o 45 sekund. Upadek wynikał z najechania na nieprzyjemną łatę asfaltu na szybkim zjeździe po wyprzedzeniu pociągu, czyli po prostu zabrakło stabilizacji i noga się złożyła po wstrząsie. Nie chciałem żeby to się powtórzyło oraz czułem braki w prędkości maksymalnej, przy czym z wytrzymałością było bardzo ok. Kolejny rok chciałem poświęcić na ćwiczenia techniki oraz podstaw. Czyli pewnie tego czego mi zabrakło na samym początku. Albo tego czego miałem ciągle za mało.
Szczęśliwie trafiła się okazja: aktualnie nam panujący mistrz Polski w maratonie ogłosił prowadzenie treningów halowych. Trzeba było dojeżdżać około 50 km tam i potem 50 km z powrotem, ale czego się nie robi dla swojej pasji. Mnie w każdym razie to nie zniechęciło. Zajęcia raz na tydzień, wieczorem. Na hali ćwiczyliśmy już parę sezonów z Robertem, więc hej, czemu nie? Damy radę, fajnie będzie!
Okazało się, że były to zupełnie inne treningi niż te z Robertem. O ile ten kładł nacisk na podstawowe opanowanie kół, slalomy, ciasne skręty, to Paweł postawił na skating ABC, szybkie łuki i jazdę w grupie. Można powiedzieć, że o ile Robert nie stawiał praktycznie żadnych wymogów co do stopnia zaawansowania, to treningi z Pawłem nie miały sensu poniżej pewnego poziomu ogarniania tematu. Przekonanie moje, że potrafię jeździć przekładanką utrzymało się tylko do początku pierwszego treningu. Nagle okazało się, że moja jazda w łuku jest „very far from ok”. Prawdziwym weryfikatorem jest umiejętność swobodnego przejeżdżania ciasnego łuku na pełnej prędkości. Czyli napędzasz się na prostej, a na łuku nie zwalniasz, tylko jeszcze przyspieszasz. Później okazuje się, że na prostej starasz się nie zwolnić, a napęd uzyskuje się przede wszystkim w łuku. Łatwo powiedzieć… Pierwsza lekcja to przejeżdżanie łuku bez napędzania w jakikolwiek sposób. Druga to napędzanie poprzez odpychanie zewnętrzną nogą: pyk, pyk, pyk. Na trzecich zajęciach powiedziałem sobie, że dosyć robienia wiochy i zacznę jeździć przekładanką. Udało się przełamać, ale to był dopiero początek uczenia się jak na serio przekładać w zakręcie.
Jak zobaczyłem pierwszy raz jak Paweł się napędza i składa do łuku nie uwierzyłem, że się zmieści w zakręcie. Oczyma wyobraźni widziałem już wybite w kształcie złożonego do niskiej pozycji rolkarza cegły na końcu sali gimnastycznej. Ku mojemu zaskoczeniu łuk został przejechany gładziutko, w bardzo dużym przechyle i bez utraty prędkości. Sala gimnastyczna nie była mała. Normalna. Jakieś 40 metrów długości na jakieś 12 metrów szerokości. No i okazało się, że wzięcie zakrętu przekładanką na prędkości przy średnicy skrętu ciut powyżej 10 metrów jest niewykonalne. Czemu? Głowa blokowała. Trzeba się ułożyć w zakręcie tak, żeby siła wypadkowa w dalszym ciągu działała wzdłuż ciała w dół, aż do kół ułożonych na parkiecie pod kątem. Czyli ciało musi być pod takim samym kątem do podłoża pod jakim są ułożone koła. Jeśli ktoś ma z tym problem, to będzie walczył z zakrętami, z wyrzucającą go na zewnątrz siłą, jeśli będzie za mało pochylony, albo położy się do środka jak położy się za bardzo. Ale ta druga opcja jest czysto hipotetyczna. Głowa nie pozwala tak po prostu się położyć w zakręcie i jechać w równowadze. No właśnie – równowaga. Musi być zarówno poprzeczna, o której już wspomniałem, ale równie ważna jest wzdłużna. Jeśli brakuje stuprocentowej stabilności, to efekty nie będą zadowalające. Bo strach przed wywróceniem oznacza tak naprawdę podświadome wyczucie, że brakuje stabilności i nie można cisnąć bardziej bo będzie bum.
Tu wchodzi skating ABC. Podstawowe ćwiczenia jeżdżone na prostej między łukami. Podstawowe, czyli zaczyna się od toczenia w niskiej pozycji rolkarskiej, co wcale nie jest takie oczywiste, gdy czujne oko trenera śledzi, czy wszystkie linie ułożenia ciała się zgadzają. Czy koła są prosto pod biodrami, czy kolana są na tą samą szerokość co biodra, czy barki są równolegle do podłoża. Co prawda opanowanie tylko tego zajęło niedużo czasu, ale były też i trudniejsze ćwiczenia. Wyzwaniem, które zajęło wszystkim ćwiczącym na oko ze dwa miesiące, czyli około 8 treningów, była jazda z szeroko rozstawionymi stopami i przenoszenie ciężaru z prawej na lewą i z powrotem. Czyli jadę na prawej i lewa jest odstawiona w bok, a potem przenoszę ciężar na lewą, a prawa jest odstawiona w bok. Clou to zrobić to przejście tak, aby barki nie ruszyły się względem bioder. Jak już zaczyna to wychodzić z rękami na plecach, to następnym poziomem jest to samo, ale z pracą rąk przy przejściu. To bardzo wartościowe ćwiczenie, którego opanowanie jest nieodzowne jeśli chce się osiągnąć stabilność także w szybkim łuku. A w ogóle to wszędzie. Przez pierwsze tygodnie osiągnięcie takiego ruchu wydawało się po prostu niemożliwe, ale powoli, powoli kolejne osoby były „zatwierdzane” przez trenera.
Innym bardzo ważnym ćwiczeniem jest jazda na jednej nodze w niskiej pozycji. Wydawało mi się, że umiem jeździć na jednej nodze, ale okazało się, że to samo w niskiej pozycji, to jest zupełnie inna dyscyplina sportu! Da się dojść do tego, ale krokami: trzeba najpierw zejść do pozycji, potem przenieść ciężar na jedną nogę obciążając wyraźnie zewnętrzną krawędź, przenieść drugą nogę do tyłu podpierając się tylnym kółkiem i po potwierdzeniu stabilności wreszcie unieść to kółko do góry i faktycznie jechać na jednej nodze. Postępy w tym wyzwaniu wydawały się być niewidoczne z zajęć na zajęcia, ale po jakimś czasie okazywało się, że wymagane przygotowania do pełnego obciążenia jadącej nogi zajmują coraz mniej czasu. Jednak do tej pory nie jestem jeszcze na takim etapie, żeby płynnie wchodzić na jedną nogę, bez jakichkolwiek etapów przejściowych, jak oczywiście prezentuje nam to Paweł.
Łuki w wersji torowej pokrótce już opisałem, ale trzeba podkreślić, że dochodzenie do prawidłowej pozycji w łuku trwa długo. Po kilku miesiącach zacząłem odczuwać zwiększenie stabilności w łuku, ale daleko mi jeszcze do idealnej. Bardzo prawdopodobne, że niektóre problemy będą wymagać pracy z fizjoterapeutą, aby osiągnąć wymaganą mobilność np. w stawie krzyżowo-biodrowym. Próby siłowego ustawiania mnie w łuku przez Pawła jadącego z tyłu nie skończyły się dobrze – z całej siły opierałem się takim próbom. Nic na siłę. Trzeba do tego dojść, wypracować.
Robert ćwiczył z nami „pijanego zająca”, a Paweł „latającego holendra”, które w zasadzie różnią się tylko prędkością podczas ćwiczenia oraz promieniem skrętu na zewnętrznej krawędzi. O ile „pijany zając” to ćwiczenie podstawowe, które daje ogólne uczucie ogarniania łuków na zewnętrznej krawędzi, to „latający holender” jest ćwiczeniem dużo bliższym docelowego double pusha. Obydwie wersje dają bardzo sympatyczne uczucie spełnienia, jeśli już zaczynają wychodzić, bo do prostych nie należą.
Prawdę mówiąc nie mogę się już doczekać kolejnego sezonu ćwiczeń na hali. Opanowanie rolek po poprzedniej zimie dało mi możliwość utrzymywania prędkości dużo, dużo mniejszym kosztem sił. Czuję, że jestem na dobrej drodze, zresztą dostałem właśnie taką zwrotkę od Pawła, ale potrzebne jest dalsze ćwiczenie, żeby to co udało się wypracować osiągać przy mniejszym napięciu. Bo o ile przejechanie kilkunastu kilometrów nie stanowi problemu, to jak wchodzi w grę kilkadziesiąt, to technika się sypie, kostki łamią, a plecy zabijają bezlitośnie. Ale i tak czuję, że mogę więcej niż kiedyś.
Jednak to czego nie robiłem to długie jazdy w jednostajnym tempie. I to potem wyszło… Ale czasami, jak to mój niedawno poznany znajomy mówi: „- Sometimes life gets in the way.” Wykorzystywałem praktycznie wszystkie okazje do treningu, ale i tak było ich za mało i były za krótkie. Jeśli nie można trenować więcej, trzeba trenować mądrzej. Taka zasada mi przyświecała w tym okresie przygotowawczym. Ale i tak trzeba było trenować więcej.
Skating village
Wycieczka do Berlina tradycyjnie oznacza wyjazd rodzinny. Plan ramowy jest taki:
• Piątek – odbiór pakietu i zwiedzanie Expo.
• Sobota rano – poznawanie atrakcji miasta.
• Sobota po południu – maraton.
• Sobota wieczór – dobra kolacja.
• Niedziela rano – ewakuacja z oblężonego miasta.
Tym razem najdogodniej, blisko Bramy Brandenburskiej, położony City Hostel był już w kwietniu niedostępny (czyżby na maraton przyjeżdżało coraz więcej rolkarzy i biegaczy?) więc trzeba było znaleźć coś innego. No i znalazłem coś przy Grunewaldstrasse, z góry się ciesząc na nieskrzypiące łóżka, bo te metalowe prycze w City Hostel doprowadzały mnie do pasji. Skrzypiały już jak pomyślałem o tym, żeby się ruszyć! W efekcie noc przed i noc po maratonie miałem mniej więcej nie przespaną. Czyli niedobrze.
Jak już przyjechaliśmy na tą ulicę Grunewalda, czy jak się śmiałem Grunwaldzką, to wprawione oko moje wychwyciło znajomy znak: trzy równoległe linie koloru niebieskiego nakreślone na asfalcie. Przegapiłem z tego wszystkiego, że tą ulicą przebiega trasa maratonu! Z jednej strony to bardzo wygodne, bo można wyjść przed hotel i dopingować zawodników, a z drugiej strony czy to nie utrudni ewakuacji samochodem? Na pewno dobrze zrobiłem rezerwując ekstra płatne miejsce postojowe, które okazało się być ulokowane wewnątrz klasycznej studni kamienicznej, bo samochody z ulicy były zwijane przez policję. Ale pojawiła się wątpliwość, czy uda mi się przeprowadzić akcję „Escape the Berlin” w niedzielny ranek. Czy nie zamkną kwartałów w sobotę i utrzymają blokadę do niedzieli do szesnastej? To byłby duży kłopot, bo wróciłbym o jakiejś 22-23 wieczór, a tutaj trzeba się spakować na kolejny tygodniowy wyjazd i wstać o godzinie 4, której moim zdaniem w ogóle nie powinno być na zegarkach. A na pewno nie na moich. Na szczęście bardzo blisko był posterunek policji, a na nim bardzo sympatyczni niemieccy policjanci, którzy w sympatyczny sposób wyjaśnili, że starają się zamykać ruch tak późno jak się da i jeśli wyjadę wcześnie rano, to nie powinno być problemu. Klasa.
W piątek szybko ogarnęliśmy logowanie do pokoju i wybraliśmy się na Plac Mostu Powietrznego, przy którym położone jest tradycyjnie miejsce Marathon Expo, czyli nieużywane od dawna lotnisko Tempelhoff. Za każdym razem system transportowy Berlina wprawia mnie w lekki podziw. Może wagoniki metra są za małe i panuje tam gorąco nie do wytrzymania, ale umożliwiają bez mała teleportację po mieście jak z użyciem znanego z przygód o Harrym Potterze proszku fiuu! Bogu dzięki za google maps, bo bez nich podróż po mieście wymagałaby dużego napięcia uwagi i długotrwałych studiów map miasta. A tak to wbija się skąd-dokąd i dostajemy dokładną rozpiskę gdzie wsiąść, gdzie przesiąść, gdzie przejść i ile minut gdzie. Bardzo, ale to bardzo ułatwia życie. A więc kolejny punkt dla wydajnego terminala komórkowego, bez którego coraz trudniej się obejść. Można, ale to kosztuje ekstra starania, co sprawdziłem właśnie teraz, jak udało mi się wyprać telefon razem z ciuchami po treningu… Ale nie odbiegajmy od tematu.
Samo odbieranie pakietu na Expo przebiegło bez wzruszeń i niespodzianek. Ponieważ klub nie zaznaczył nam zakupu koszulek w pakiecie, a w tym roku koszulka finishera jakaś taka bardziej gustowna im wyszła, to sobie ją zakupiłem i opłaciłem w jednej z chyba 30 kas na hali. Ciekawiej się zrobiło po wyjściu, na skating village.
Od dawna marudziłem o tym jakie moje Bolty bywają niewygodne i źle trzymające. Jak to nie potrafię być pewnym tego, czy uda mi się je dobrze dowiązać i jak trzymanie między każdymi dwoma jazdami potrafi być różne. No i jak masakrują mi palce przy długiej i/lub częstej jeździe. Rok temu właśnie w Berlinie na skating village widziałem stoisko na którym robiono odlewy pod buty Bonta. Podstawowe modele, czyli Jets and Zets w cenie zbliżonej do podstawowych model Powerslide, a topowy Vaypor o cenie odpowiednio topowej, czyli ze dwa razy większej niż Zety. Tym razem przygotowałem się finansowo, ale nie pod kątem Vayporów, które może i byłyby fajne, ale wychodziły mi zdecydowanie zbyt drogo. Ale Zety już są termoformowalne, kosztują pół ceny Vayporów, więc niech będą one.
Na salę po odbiór pakietu wpuszczani są tylko uczestnicy, więc zostawiłem rodzinkę z zadaniem zlokalizowania punktu robienia odlewów i poszedłem. Po powrocie moja młodsza córka zaprowadziła mnie za rękę, ale do stoiska Takino? Tym razem nie było Bontów. A o Takino wiedziałem, że Elton De Souza w nich jeździ. I że ogólnie to jest top, top class. Oglądnąłem. Porządna firma. Bardzo dobrze wykonane, sztywne buty. Akurat jak przyszliśmy to jakaś nastolatka siedziała na krzesełku na stole z nogami w drewnianych pudełkach wypełnionych różową pianką a’la Hello kitty. Naokoło stało też jeszcze kilka osób. Po niejakiej chwili udało mi się zamienić kilka słów z wykonującym odlewy zapracowanym chińczykiem z Tajwanu. Owszem miał jeszcze umówionych na kolejne odlewy i trzeba by poczekać, co stanowiło drobny problem, bo pogoda była pod azorkiem i córki mi marzły, ale to powiedzmy jeszcze do przeżycia. Zastrzelił mnie jednak informując, że buty kosztują nawet drożej niż Vaypory. No, to spuściło ze mnie powietrze, bo tyle nie byłem gotowy zapłacić, a na pewno nie na miejscu. Ale już w następnym zdaniu poinformował, że teraz wystarczy zapłacić część kwoty, a resztę przelewem, co spowodowało, że mentalnie wróciłem do gry. W dalszym ciągu wydawało mi się to jednak nierozsądnie drogie. Odpuściłbym i odszedł ze spuszczoną głową, rozważając zastosowanie planu B, czyli zrobienia butów w Zakopanym u Kmieto, gdyby nie moja droga Żona, która będąc świadoma rozterek powiedziała: „- Decyduj się, to jedyna szansa. W Polsce takich nie zrobisz.” I jak zwykle miała rację. Jak to ona. W końcu już tak długo odkładałem na te buty, że tak naprawdę kwota była dostępna i wystarczyło po nią sięgnąć. Wąż wysunął głowę z kieszeni i zasyczał znacząco. Dostał w łeb i schował się z kwaśną miną. Potwierdziłem majstrowi, że będę czekał i w związku z tym wpisał mnie na następne miejsce w kolejce. Za 50 minut. Dobrze, stawię się, panie Takino.
Jakoś przechodziliśmy ten czas oglądając wystawy i w końcu zasiadłem na krzesełku na stole. I tutaj okazało się, że jest niejaki problem. Otóż mam za duże stopy. Większe niż wykonujący te formy przewidywali. Kilka minut układaliśmy stopy w pudełkach, tak żebym nie czuł że dotykają drewna palce, ani pięty. Muszą bowiem one być dobrze otulone pianką, albo odlew się średnio uda. Gdybym miał stopy jeszcze o kilka milimetrów dłuższe musiałbym się obejść smakiem, ale w końcu się udało. Aha i wcześniej jeszcze stopa została owinięta folią spożywczą, a palce sklejone taśmą po dokładnym ustawieniu ich wzajemnego odstępu przez mistrza. Potem ustawił mi jeszcze pionowość goleni, dostałem przykaz, żeby się nie ruszać i zaczął przygotowywać piankę na odlew. Tuż po wymieszaniu różowego proszku z wodą z baniaka różowy płyn był wlewany do pudełka otulając moje stopy zimną wilgocią. Brrr! Ale nic to: wódz Kamienna Twarz, nieruchome nogi, kolana zablokowane skrzyżowanymi przedramionami. Nie dygoczemy, czekamy. Nawet niedługo, bo może jakieś 10 minut. Po tym czasie maestro sprawdził palcem sztywność materiału, rozpiął klamry spinające prawą i lewą połówkę skrzynki, tępym nożem rozciął piankę lekko tylko rysując mi skórę i wypuścił z foremek. Jeszcze przed zdjęciem folii porządnie pomierzył długość i szerokość każdej stopy. Skrzynka z pianką modelującą negatyw stopy potem jest z powrotem zamykana, a wolne miejsce wypełniane gipsem. I tak powstaje pozytyw, który posłuży za wzorzec do robienia buta. Potem jeszcze odpytali mnie jakie kolory i wykończenia materiałów, bo każda część buta może być z materiału innego koloru, jakie klamry i liternictwo i mistrz zaczął ze mną ustalać szczegóły komunikacji. Okazuje się, że bez WhatsApp we współczesnym świecie już nie można funkcjonować. W każdym razie do komunikacji z rezydującym na Tajwanie Takino Racing to jedyna dopuszczalna forma i medium.
Czas czekania na buta to około miesiąca. Słysząc jak na buty McCargo, czyli customy Powerslide, czeka się nawet 8-9 miesięcy, to bardzo szybko.
Pozostało wrócić do hotelu i powoli przygotowywać się do wyzwań niesionych przez kolejny dzień. I zastanawiać, czy w końcu przestanie padać czy nie?
Namakanie w blokach
W sobotę od rana nastała ładna pogoda. Ucieszyłem się mocno. O ile jazda po mokrym nie napawała mnie lękiem, to nie miałem ochoty na to uczucie po wyścigu, gdy wszystko jest mokre i zaczyna się stygnąć, a tutaj jeszcze polewają z wierzchu. Rok temu udało mi się zdążyć ze skończeniem maratonu akurat tuż przed deszczem: rozpadało się dopiero jak przebierałem się na trawniczku. Poszedłem potem przed Bramę Brandenburską podziwiać kończących bieg w deszczu i winszując sobie tego, że się wystarczająco pospieszyłem.
Na rolki założone były hydrogeny na łożyskach hybrydowych maple’a: mój zestaw na suche. Jako zestaw na mokre zabrałem Bonty Typhoon na łożyskach nierdzewnych Wicked SUS. Niepokój mój budził trochę brak najmniejszego chociaż objeżdżenia tych kół na wodę. Ostatnia, sierpniowa jazda w ulewie była na różowych AmWingach. A tutaj takie fantastyczne, czarne kółka specjalnie na deszcz. To musi być formalność przejechać na nich wyścig. Na pewno! Ale lekki niepokój pozostał.
Koło godziny dziesiątej niebo w ciągu 15 minut utraciło klarowność, zasnuło się gęstymi chmurami i rozpoczął się gęsty deszcz oraz następnie burza i oberwanie chmury. W tych warunkach mogłem tylko pochylić głowę i zamontować kółka na deszcz. Trochę niepokoiło mnie, że tajfuny są sporo twardsze od hydrogenów, bo 87A przy 85A tych ostatnich. Miękkie hydrogeny bardzo mi przypadły do gustu. Wyraźnie bardziej miękkie niemalże wygładzają asfalty pozwalając na chropowatych asfaltach na więcej niż kółka twardsze choćby tylko o stopień. Tutaj z kolei Bonty były twardsze o stopień od kółek, do których przywykłem. Ale tylko takie koła na deszcz mam do swojej dyspozycji. Nie ma marudzenia, są jakie są, na takich trzeba pojechać.
Wyścig zaczynał się o wpół do czwartej, z hotelu miałem około pół godziny drogi, więc wyruszyłem o wpół do trzeciej. W tym czasie przeżyłem już pokusę przełożenia ponownie kół na zestaw „suchy” bo ulice pięknie przesychały przy 18 stopniach i lekkim zefirku oraz ponowne ciągłe opady, które odświeżyły zawilgocenie ulic. Zdecydowałem się więc pozostać przy kołach na deszcz i wyruszyłem.
Po wejściu do strefy startowej znalazłem box w którym przygotowywali się koledzy i koleżanki z Klubu i zacząłem powoli również swoje przygotowania. Delikatna rozgrzewka się przyda, ale jakaś strasznie mocna nie ma sensu, bo potem ponad czterdzieści minut do startu wystudzi każdego. Kompletowanie ekwipunku, strategiczne rozmieszczanie zagrychy w postaci żeli energetycznych i tabletek cukrowych oraz przepitki czyli izotoniku, zdanie gratów do depozytu i powolne turlanie się w tłumie do bloków startowych. Miałem ze sobą rękawki, które miały być pomocą przeciwko wychłodzeniu się w przypadku deszczu, ale pogoda zrobiła się w międzyczasie taka ładna, że rękawki zostały w depozycie. Niemożliwe, żeby z tego bezchmurnego nieba znowu zaczęło coś kropić!
Ja znowu do tego nieszczęsnego bloku E. Po drodze jeszcze przyuważyłem bardzo niesympatyczny upadek rolkarza na klasyczną twarz. To znaczy może bardziej upadek na twarz był klasyczny, bo twarz po tym upadku nie nadawała się do określenia charakteru rysów. Ot przeciągnęli sobie gruby kabel w poprzek ścieżki, ale zamiast dać na niego obowiązkowe korytko, to okleili go tylko żółtoczarną taśmą, w której wyglądał jak żółtoczarna taśma, najpewniej pusta w środku, więc bez problemu da się po tym przejechać, tak? I jakże się zawiódł…
Po wejściu do bloku startowego zorientowałem się, że mała ciemna chmurka, która w momencie wjechania pod drzewa parku Tiergarten była gdzieś hen, daleko na horyzoncie, teraz zajmuje już pół nieba i rośnie z każdą chwilą. Po czym ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich stłoczonych w blokach startowych usłyszeliśmy grzmot i zaczęła się gwałtowna ulewa… Bloki startowe to środek szerokiej ulicy. Drzewa parku, które mogłyby dać osłonę są za blokującymi wyjście barierkami. Na ulicy nie ma żadnej osłony. Pozostało tylko założyć ręce przyciskając je do ciała, aby zmniejszyć chłodzoną powierzchnię i czekać. Ewentualnie ciesząc się, że pod kaskiem mam czapeczkę z daszkiem, który nie pozwala tak od razu zalać deszczówce oczu.
Inni towarzysze niedoli starali się jakoś znaleźć jakiekolwiek schronienie. Krytycznie oceniwszy dostępne możliwości zdecydowałem o kontynuowaniu stoickiego stania i moknięcia. Los nagrodził mnie za hart ducha przechodzącą tuż koło mnie wolontariuszką ze zwitkiem worków plastikowych, takich na śmieci. Musiałem wyglądać bardzo zmokłokurzo, gdyż bez słowa oderwała jeden i mi wręczyła. Podziękowałem lekko przymykając oczy i podnosząc kąciki ust, a następnie szczelnie owinąłem ramiona workiem. Trochę pomogło, ale tylko trochę.
Deszcz nie ustawał. Inni stłoczeni w blokach starali się nie upadać na duchu pokrzykując i pokazując jak bardzo mało sobie robią z ulewnego deszczu. Organizatorzy zamiast klasycznych energetyzujących kawałków, w momencie największego nasilenia opadu puścili deszczową piosenkę, co spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem: okrzykami, tańcem i energicznym machaniem rękami. Być może, żeby się rozgrzać.
Aby elita nie startowała w momencie najgwałtowniejszego opadu, który jak z helikoptera było widać, miał za chwilę przejść, start został przełożony. Najpierw o pięć minut, a potem jeszcze o trochę. Przyjąłem to raczej z rozczarowaniem. Jasne było, że podczas wyścigu nie będzie mowy o żadnym pościgu za życiówkami, ten temat się rozwiązał sam. Odmownie. Ale było zimno i bardzo chciałem się już rozgrzać jazdą.
W końcu rozpoczęła się tradycyjna prezentacja pretendentów, potem tradycyjne minutowe odsłuchanie dzwonów piekieł w wykonaniu ludowej kapeli a ce piorun de ce i wreszcie spuścili elitę z łańcucha: najpierw pełne gracji Panie, a po kolejnych kilku minutach piekielnie szybkich Panów.
W końcu przyszła pora na wypuszczenie kolejnych fal. B, C, D. Wreszcie! W końcu wolontariusze zwijają blokującą nasz blok taśmę i zaczynamy się toczyć w kierunku startu.
Natryskowe malowanie łydek
O tym momencie myślisz cały rok. O tym jak staje się w bramie startowej, a wielkie głośniki po bokach odgrywają dzwony piekieł dla Ciebie! I słyszysz: „- Thirty seconds!”, a potem: „- Fifteen seconds!”. A potem: “- Five! Four! Three! Two! One!” I strzał z pistoletu! I muzyka z AC/DC przełącza się na równie klasyczne „The race” zespołu Yello.
Normalnie w tym momencie adrenalina pompuje mięśnie, tak że przyspiesza się dosyć szybko. Tym razem wszyscy, w tym ja, jechali „na paluszkach”, aby tylko się nie poślizgnąć, nie wywalić na samym starcie. Potem będzie się można przyzwyczaić, wyczuć jak kółka trzymają i będzie łatwiej, ale początek musi być ostrożny. Razem ze mną do startu przygotowywał się kolega z klubu. Ale zaraz po starcie skupiłem całą uwagę na tym, żeby utrzymać się kołami w dół i nie myślałem już o nim.
Wymyśliłem sobie taką strategię, żeby na końcu ulicy 17 lipca być już w czołówce swojego bloku, czyli na tym dystansie złapać wszystkich szybko jadących z mojej fali i potem z nimi jechać cały wyścig. Warunki spowodowały, że zajęło mi to ze dwa kilometry więcej, ale w międzyczasie było sporo wyprzedzania startujących w fali D, którzy nie utrzymali tempa na śliskim. No dobrze. Jedziemy. Odbicia muszą być z konieczności krótkie, nacisk jest na robienie underpushy. W momencie, kiedy zaczynam jechać w ten sposób natychmiast prędkość rośnie powyżej prędkości jadących naokoło mnie. Po prostu nie da się na takim śliskim napędzać kopiąc mocno na boki, a skądś napęd brać trzeba. Zorientowanie się, że mogę być szybszy od wszystkich naokoło daje bardzo ciekawy efekt: przestaję być zainteresowany jechaniem w pociągu. Cały czas chcę wyprzedzać, wjeżdżam ciasno między osoby jeśli tylko widzę, że otworzy mi to drogę do ich wyprzedzenia. „- Ciśnij bez względu na warunki!” – mówili mi przed wyścigiem. Trudno powiedzieć, że to jest klasyczne ciśnięcie, bo jak tylko zaczyna się mocniej kopać, to energia idzie w powietrze i trzeba się ratować przed upadkiem. To co ratuje to technika. Siłą nic nie można.
Już po pierwszych kilometrach stwierdzam, że te kółka na deszcz to jednak mi mocno nie pasują. Problem w tym, że są za twarde. Większość asfaltów w Berlinie to mniejsza lub większa tarka. Nieliczne są naprawdę gładkie odcinki. Ale na takich koła trzymają jak szalone! Można jechać prawie jak po suchym. Jednak jak tylko pojawia się tarka to podskakują zamiast czepiać się asfaltu i przyczepność jest bardzo słaba. Jakby deja vu z Gdańska? Co gorsza wibracje przenoszą się na nogi i bardzo trudno jest napędzać underpushami, bo rozwalają stabilizację kostek. Można powiedzieć, że im gorszy asfalt, tym bardziej trzeba było jechać z wewnętrznych krawędzi, z nogi na nogę. A był taki tragiczny odcinek 2-3 km za Alexanderplatz… ale o tym później.
Na razie jesteśmy ciągle na prostej startowej, trzeba przejechać rondo dookoła kolumny zwycięstwa i zbliżamy się do pierwszego zakrętu, gdzie będzie już trochę węziej. Na pierwszym zakręcie słyszę: „- Polska! Polska!”. No tak, na kostiumach mamy orzełki i napis POLSKA. Niesamowite uczucie. Potem wjeżdżamy w tę węższą drogę. Pojawia się przelotna myśl, ze w zeszłym roku w tym miejscu bałem się wyprzedzać: łaty asfaltu, gdzieś jakieś tory, różnice faktury, pęknięcia, wysokie krawężniki… W tym roku mam to kompletnie w nieposzanowaniu. Chcę wyprzedzać! Więc wyprzedzam. Nie wiem już kto jest z mojego bloku, a kto z wcześniejszego. Co jakiś czas jednak pojawiają się osoby, które już widziałem. Czasami ustawiam się za kimś, żeby wypracować lepszą pozycję do wyjścia do przodu. Jedzie mi się znakomicie. W pełni kontroluję sytuacje, robię co chcę, żadne śliskości czy inne przeszkody drogowe nie są mi straszne! Nakręcam się coraz bardziej, nie myślę o złapaniu pociągu i oszczędzaniu energii. Cisnąć! Wyprzedzać!
Dzieje się cały czas bardzo dużo. Nie można na moment osłabić uwagi. Trzeba bardzo uważać nie tylko gdzie się jedzie, ale przede wszystkim na co się najeżdża. Najgorsza chyba jest farba odblaskowa którą namalowane są przejścia dla pieszych i linie między pasami ruchu. Najechanie na to powoduje nieuchronny poślizg kółek w całkowicie przypadkową stronę. Co chwilę czuję się jakbym uprawiał żużel biorąc kolejne zakręty w przynajmniej częściowym uślizgu. Nie sądziłem, że może być odczuwalna grubość farby, którą są namalowane pasy przejścia dla pieszych, ale doskonale pamiętam jak kółko mi się poślizgnęło i dobiło do krawędzi takiego właśnie pasa „podkładając mi nogę”, tak że musiałem zagęszczać ruchy, aby się tylko nie wywrócić. Nie będę się silił choćby w przybliżeniu określić ile razy ślizgałem się tracąc choć odrobinę równowagę: dużo razy, za dużo. Po pierwszych kilku przestałem się tym przejmować. Ot, taki mamy klimat. Staram się tylko nie wjeżdżać do głębokich kałuż, bo nigdy nie wiadomo jak bardzo jest głęboka i czy nie przyhamuje bardziej niż by się przypuszczało, że to możliwe, wypuszczając zawodnika do lotu koszącego z lądowaniem na brzuszku.
Co kilka minut widzę kogoś leżącego lub słyszę z tyłu szurnięcie, które oznaczać może tylko jedno: znowu ktoś przyziemił. Oby tylko on sam, bo ludzi jest naokoło sporo, a śliski asfalt oznacza również słabą możliwość zmiany kierunku jazdy. Różne przeszkody się jednak zdarzają. W pewnym momencie widzę przed sobą leżące różowiutkie kółko 110 mm i skupiam się na jego ominięciu, a jednocześnie widzę przed sobą wolontariusza, który biegnie w stronę kółka chcąc je usunąć z drogi, a w stresie woła uwaga! po polsku. Na szczęście nie wlazł pod koła bo byłoby jeszcze gorzej. Najechanie na takie zupełnie nieśliskie kółko musi się skończyć niezłym szarpnięciem. Jeśli nie ogarnie się natychmiast lądowania na drugiej nodze, to musi skończyć się szlifem. Co chwila mijamy osoby z pokrwawionymi rękami lub nogami. Najgorzej wyglądają jednak ci z ranami brody i policzków, którzy jadą szukając pomocy na trasie. W pewnym momencie moją uwagę przykuł ktoś ewidentnie z czołówki po porządnej kraksie i złamaniu. Miał rękę w prowizorycznych łupkach, a temblak improwizował rozpinając do pasa kostium rolkarski i wkładając rękę za pazuchę. A akurat w tym modelu zamek był z tyłu. Dosyć niecodzienny widok.
Jedziemy. Cisnę ile się da i wyprzedzam ile się da. Ale czasami popełnia się błędy. Albo choćby ułożenie kałuż między garbami wyciśniętymi na ulicach przez ciężarówki wymaga pojechania zakrętu bardzo naokoło. Wtedy ten jeden zakręt może kosztować ostatnie pięć minut wyprzedzania o ile tylko Ci właśnie ostatnio wyprzedzeni pojadą po wewnętrznej, a ty po zewnętrznej. I jeszcze się okaże, że musisz gonić, bo coś jakby chcą odjechać. W takim momencie, biorąc zakręt po koleinach prawie w poślizgu, przychodzi mi do głowy, że to bardzo szybki i niebezpieczny wyścig. Szybki? Patrzę na nadgarstek: 23 km/h. Aaaa-ha. Wszystko jasne. Na pewno niebezpieczny, a szybki tylko w relacji do warunków. To znaczy jak na te warunki to może nawet szybko jedziemy, chociaż na pewno elita ogarnia to bez porównania lepiej. W tym momencie ostatecznie rozwiewają się resztki nadziei, że uda się poprawić czas. Jeśli w miejscu, gdzie czuję że jadę szybciej są 23 km/h, to nie rokuje dobrze. Przecież to początek wyścigu, potem będzie ciężej i zapewne wolniej.
Kondycyjnie czuję się genialnie. W pewnym momencie słyszę za sobą głośne sapanie wyprzedzonego chłopaka. Przysłuchuję się swojemu oddechowi – wydaje się być nawet nie przyspieszony. Bardzo dobrze sprawdza się jazda z dociskaniem zewnętrznej krawędzi własnym ciężarem. Nawet bez jakiegoś specjalnego prostowania nogi, po prostu wydłużenie łatwego ślizgu. Jak udaje się w ten sposób jechać to czuję, że odpoczywam, a prędkość nie spada. Jedno co mnie martwi to uczucie, że jadę bardzo spięty. Jest bardzo, bardzo ślisko. Nogi muszą być napięte, korpus musi być napięty. Trzeba natychmiast reagować na wszelkie uślizgi. Czy będę w stanie tak przejechać cały maraton? Ale nie ma specjalnie wyjścia. Trzeba jechać, a jechanie powoli i jechanie w miarę szybko kosztuje w zasadzie tyle samo siły. Więc trzeba jechać jak najszybciej, aby krócej było trzeba utrzymywać to napięcie.
Miesiąc miodowy trwał mniej więcej do 15 kilometra. Jak sobie przypominam, to jazda w ulewie po Błoniach w sierpniu też miała właśnie około 15 kilometrów, po czym powiedziałem sobie, że zaczynam się męczyć i wolę zejść zanim się rozkwaszę na śliskim. Tylko, że teraz nie było opcji zejścia. W zasadzie, to wyścig się dopiero co zaczął. Jeszcze było dobrze przed półmetkiem. Ale zacząłem odczuwać niejakie zmęczenie tym ciągłym napięciem. Jakby trudniej było znaleźć łaty asfaltu, na których wychodziły efektywne underpushe. Jednak ciągle jechało się dobrze i było wrażenie, że jedzie się szybko. Przez ostatnie kilometry grupa w której jechałem mniej więcej się ukonstytuowała. Ale nie był to karny pociąg, w którym prowadzący zmieniali się co ustalony dystans lub czas. Jechaliśmy rozproszeni jak nacierający tatarscy grasanci na lekkich konikach: każdy sobie. Jak dwie, trzy osoby się razem trzymały to wszystko. Powodem tego było może słabe wyszkolenie, ale także problemy z wyborem toru jazdy miedzy kałużami, czasami dosyć niewygodnie położonymi. Ważne było nie tyle osłonięcie przed wiatrem, co unikanie kogoś, kto się mógł przed Tobą wyłożyć podcinając wszystkich w okolicy. W pewnym momencie zorientowałem się, że koło mnie jest ten kolega z klubu, z którym startowaliśmy razem. Do tej pory bywał wolniejszy ode mnie, więc ogarnęła mnie lekka zazdrość, że pewnie on jest z tego wyścigu zadowolony, podczas gdy ja od początku wiem, że nie osiągnę tegorocznego celu. Potwierdził moje przypuszczenia mówiąc, że gdyby nie ja to dawno by odpadł. Świetnie mu się za mną jechało. Zaproponował zmianę na prowadzeniu, ale pamiętając, że zasadniczo jest ode mnie wolniejszy oraz mając jeszcze w głowie wajchę przestawioną na „Zasuwać!” odmówiłem.
No i jechaliśmy. Po płaskim i z lekkich górek jechało się łatwo i przyjemnie, wydłużonymi krokami z wychodzeniem na zewnętrzną krawędź. Natomiast jakiekolwiek podjazdy, jak śmiesznie niewielkie by one nie były to była rzeź. Nie sposób było bowiem napędzać się wystarczająco mocnymi kopnięciami na boki, a underpushe pod górę to jest naprawdę duża sztuka. Efektywny underpush wymaga prędkości, a jeśli ta prędkość spada, to wszystko się sypie. I wtedy nie wiadomo co robić, bo im bardziej prędkość spada, tym trudniej się robi, a im trudniej się robi, tym bardziej prędkość spada. Ech, gdyby te kółka były bardziej miękkie! Jak ja żałowałem, że zdjąłem miękkie przecież hydrogeny. Byłem przekonany, że lepiej bym na tym wyszedł niż stosując twarde kółka na deszcz. Poza tym to nie przypadek, że najnowsze deszczówki Powerslide, czyli Torrent Rain mają tylko jedną twardość: F2. Mierzone durometrem wychodzi 84A, a więc są naprawdę miękkie i pewnie nawet mulą. Ale za to zapewne lepiej się trzymają czepiając nierówności drogi i wytłumiając drgania.
Rzeź kostek odbyła się na jakimś dwu-trzykilometrowym odcinku za Aleksanderplatz. Skręciliśmy przez duże skrzyżowanie i zaczęliśmy jechać długą, naprawdę długą prostą po szerokiej arterii. Koło mnie jechał większy chyba nawet ode mnie zawodnik giżyckich Czarnych Panter. Wymieniliśmy uwagi na temat nawierzchni: „- Masakra!” – usłyszałem od niego. Na moich twardych kołach trzęsło tak bardzo, że nie było najmniejszej szansy utrzymania jazdy z wychodzeniem na zewnętrzną krawędź, bo wibracje łamały mi kostki. Nie było możliwości ustać underpusha. Te trzy kilometry tarki dały mi chyba bardziej popalić niż wszystkie wcześniejsze i od tego momentu zacząłem odczuwać zmęczenie.
Mój hotel był tuż za półmetkiem. Nie byłem pewny, czy moja rodzinka na pewno tam będzie, ale tak się umawialiśmy, więc zacząłem się bardziej starać jechać ładnie i wypatrywałem ich. Zobaczyliśmy się już z daleka, ale i tak usłyszałem krzyki: „- Tata! Tata!”. Pomachaliśmy do siebie i już mnie nie było.
W miejscu, gdzie w zeszłym roku się wywróciłem, na zjeździe tuż przed zakrętem wyprostowałem się i przestałem odpychać. Powiedzmy, że nie chciałem ryzykować ponownego wyłożenia na wirażu. Ale tak naprawdę to na chwile wrócił do mnie lęk przed upadkiem. Na szczęście został już dawno przepracowany i po chwili wrażenie się rozwiało.
Cały czas trzeba było utrzymać napiętą uwagę żeby jechać dobrze i bezpiecznie. Do półmetka wziąłem może jeden mały łyczek izotonika. Po półmetku nawet nie pamiętałem, żeby coś zjeść lub wypić. Nie było czasu. Zemściło się to po 28 kilometrze. Jeśli do 15 to był miesiąc miodowy, to od 28 zaczęły się kłótnie i wymówki. Byłem zmęczony. Wyjście na zewnętrzną krawędź robiło się coraz trudniejsze. Zamiast czuć potrzebę wyprzedzania zacząłem się rozglądać za kim można by się załapać, ale nagle się okazywało, że nie jest tak prosto po prostu nadążyć. Momentami pozwalałem poprowadzić koledze. Jadąc za nim przypomniałem sobie o izotoniku, ale kompletnie wyleciało mi z głowy zjedzenie żelu energetycznego. I to mnie zgubiło.
Od 36 kilometra zaczął się ciężki kryzys. Maraton ewidentnie wniósł o rozwód z mojej winy. Było słabo. Bardzo słabo. Rodzaje asfaltu się zmieniały, ale nie robiły się ani trochę bardziej suche. Ciągle było bardzo ślisko. Musiał się trafić naprawdę gładki odcinek, żeby kostki się nie łamały do środka. Ach, te twarde kółka. Skarpety już dawno namokły i stopa ślizgała się w bucie. Pewnie gdybym jechał bez skarpet tarcie byłoby większe i nie miałbym takiego problemu, ale skóry na palcach niechybnie też nie. W pewnym momencie pochyliłem się i dociągałem w jeździe klamry licząc, że może są za lekko zapięte i niech no je dociągnę to będzie trochę lepiej, ale jednak były dobrze dociągnięte i nie mogłem sobie w ten sposób pomóc. Nagle ból pleców przestał być do wytrzymania cokolwiek bym robił. W pewnym momencie pozwoliłem nawet koledze odjechać na jakieś 200 metrów, bo toczyłem się z rękami na kolanach starając znaleźć wyjście z sytuacji: jechać się nie da, ale zejść też nie ma sensu, bo wszystkie rzeczy i suche ubrania są w depozycie na mecie. A deszcz to przestawał padać, to znowu podejmował zbożne dzieło zwilżania berlińskiego asfaltu i zawodników. W pewnym momencie zobaczyłem, że kolega w oddali obejrzał się, wyprostował i zwolnił. Reszta grupy zniknęła, a on czekał na mnie, zapewne uznając, że skoro tyle go ciągnąłem jak wygłodzony husky, to on może poczekać na mnie i dociągnąć mnie do mety. Ok, mogłem sobie darować jakiś swój w miarę przyzwoity wynik, ale nie miałem sumienia odmawiać go jemu. Dało mi to potrzebny impuls do spięcia pośladków i dojechania do mety z zachowaniem odrobiny szacunku dla siebie.
Planując wyścig układałem sobie strategie także na ostatnie kilometry. Wyobrażałem sobie jak to nie pociskam na ostatnich ciasnych zakrętach dopychając przekładanką, jak zjeżdżam z tej trzęsącej kostki przy Bramie Brandenburskiej na asfalt i ostatnie 300 metrów przed metą odpalam sprint jak na ostatniej prostej na Fochu… Mogłem to teraz wszystko między bajki włożyć. Przekładanki nie zrobiłem ani razu bojąc się poślizgu. Ostatnie cztery kilometry nie były może tak ciężkie jak końcówka pierwszego maratonu w 2017, ale ujmijmy to tak: przejechałem je bez przyjemności. Ostatni rzut oka na zegarek dwa kilometry przed metą i szybki szacunek: da się zmieścić w dwóch godzinach, ale trzeba trochę przyspieszyć. No i udało się i to było takie trochę na otarcie łez wymieszanych z deszczem.
Nie uszło na sucho
Patrząc na czasy osiągnięte przez i przez elitę i przez znajomych widać wyraźnie, że opóźnienie rzędu 15-20 minut było w tym dniu standardem. Upadki też. Im ktoś szybciej starał się przejechać tym tych upadków mógł mieć więcej. Wśród znajomych mniej więcej połowa upadła przynajmniej raz. Więc osiągnięty przeze mnie czas jest mniej więcej zgodny z trendem. Ewentualne niezadowolenie może wynikać z faktu złego rozegrania wyścigu, braku trzymania się planu żywieniowego, zajechania się i umierania. Prawdopodobnie miałem do zyskania maksymalnie cztery minuty, gdyby mi forma nie siadła na końcu. O tyle szybszy od mojego był czas wspomnianego łyżwiarza z Giżycka, blisko którego jechałem przez większość drogi.
Nigdy też nie powinno się testować nowego ekwipunku podczas ważnych zawodów. A czym innym było sięgnięcie po niesprawdzone koła na deszcz? One są znakomite, ale na tor. Gładki, równy, mokry tor. Zapewne idzie się w nich jak przecinak. Ale na ulicę muszą być miękkie koła i te 84A mogą być właśnie dobrym wyborem. A po tym wszystkim jestem przekonany, że twardsze niż 85A to zło.
Ciekawostka co do stanu berlińskich ulic wyszła jeszcze pod prysznicem po maratonie. Otóż brud napylony na łydki z przodu i tyłu ledwo schodził przy użyciu mydła. W zasadzie część trzeba było zetrzeć ręcznikiem na sucho. To nie był zwykły pył i kurz, tylko jakieś oleje, smary i mieszanki startej gumy. Ulewny deszcz nie wystarczył, żeby zmyć to z berlińskich ulic, więc ślizgaliśmy się jak wilki goniące łosia przez zamarznięte jezioro. Ale na to już nic się nie poradzi i wszyscy mieli tak samo.
Jedyne co działało podczas tej jazdy to dobra technika. Jak jej brakowało, to wszystko się sypało. Można powiedzieć, że im lepsze warunki, tym bardziej można jechać na siłę. Ale jazda po śliskim nie wybacza i nie nadrobi się nic nawet mając dzień konia. Dalej więc, w przyszłym tygodniu pierwsze zajęcia nowego sezonu zimowego! Będzie się działo.
Ciekawe jak uda się zacząć kolejny sezon po przepracowaniu tej zimy. I jak pójdzie następny Berlin. Jakkolwiek by nie poszedł – ten wyścig jest jedyny w swoim rodzaju i za rok znowu tam przyjadę.
A na dobrą kolację mogę polecić indyjską kuchnię restauracji Sangam na rogu Apostel-Paulus i Akazienstrasse. Znakomite curry, czy to z kurczakiem czy z warzywami: palce lizać!
Berlin-Kopenhaga-Modlniczka, wrzesień-październik 2019
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Miałem już spać, ale wziąłem się za czytanie. Jednym tchem weszło.
Przy nazwie tiergarten przypomniałem sobie o Tangerine Dream i zapodałem sobie na YT jako tło.
Świetny tekst, przygoda i klimat.
Graty Tomcat. Czytało się długo (u mnie na 4 razy), więc nawet nie chcę zgadywać ile to pisałeś - dzięki za relację.
Powodzenia za rok ;). I pomyśl o pierwszym zapowiedzianym maratonie na 2020 w Rucianem. 😀
Ty ksiazki nie planujesz czasem napisac? 🙂 Przeczytqane na kilka rat 😉
To nie był zwykły pył i kurz, tylko jakieś oleje, smary i mieszanki startej gumy
I to by tlumaczylo dlaczego bylo tak slisko... sama woda + asfalt jest jeszcze ok.
Gratulacje bezpiecznego przetrwania tych warunkow i powodzenia w nowym sezonie 🙂 Wnioskow i treningów ktore pozwola Ci wskoczyc do przedzialu <1:40 🙂
Po przeczyt. relacji BM2019 Sz. T.
:woohoo: B) 🙂 😉 .
Jesteś GOŚCIEM W TE KLOCKI.
Jadę ZA Tobą (bezpośrednio) w CM2020 (jeżeli wszystko dobrze pójdzie).
Jeżeli nadążę, daję zmiany. Rozpoczynam trening mentalny i fizyczny 🙂 .
Tomcat, świetny opis. Wymagający dla czytającego również. I tak pomyślałam, że zupełnie inny niż ten sprzed dwóch lat (przez który - lub dzięki któremu - pojawiłam się na forum i pojechałam do Berlina) - po opisie tegorocznym uznałabym, że Berlin "tylko dla orłów".
Dziękuję Wam za dobre słowo. 🙂
Tak, bawię się myślą o wchodzeniu w dłuższe formy, chociaż format opowiadania czy eseju jest wystarczająco pracochłonny. Nie za bardzo mi póki co odpowiada praca nad jednym tekstem przez kilka miesięcy. Taki tydzień na prace koncepcyjne, pisanie i autokorektę póki co to dla mnie dużo. No i to musi kręcić. Obowiązków mam mnóstwo, rzeczy które robię dla siebie niewiele.
Luzak: będzie jak będzie. Jak na wyścigach śmigasz z Sebu (a widziałem zdjęcia) to raczej ja będę miał kłopot nadążyć. A jaka forma będzie na wiosnę to Bóg jeden wie.
Bawię się myślą o zapuszczeniu sobie trenażera rowerowego, takiego z podłączeniem do internetu i jazdą w różnych ciekawych lokalizacjach, ale jak zapłacę za buty, to może nie starczyć.
A kręcenie na rowerze na stałym oporze, bez żadnego dreszczyka emocji - chyba nie da rady. Za trzecim razem się zheftam z nudów.
Z zajęciami halowymi jest problem - na tamtej hali co był pierwszy raz, co mnie nie było, klepki parkietu tak strzelały, że wywalili nas na pysk z obiektu.
Więc szukamy - gdzie tu salę gimnastyczną w Krakowie lub najbliższych okolicach wynająć?
Joanna - ten Berlin po wodzie był do przejechania dla każdego. Jednak to było coś zupełnie innego niż rok temu. Trudne - tak. Gorsze - nie. Inne, też ciekawe.
Sponiewierało strasznie, nie czuję istotnej potrzeby powtarzać, ale jestem zadowolony, że jest za mną takie doświadczenie.
Mam wrażenie, że nauczyłem się na tym jednym maratonie więcej niż na dziesięciu, które przejechałem wcześniej... i że spokorniałem.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Ale się rozpisałeś B) Ja już sam nie wiem jak to jest z tymi kołami na deszcz, ile w tym ściemy, a ile prawdy. Ja się ślizgam wszędzie i na wszystkim. Nie wierzę, że są koła idealne na deszcz. dlatego nie jeżdżę i nie lubię jeżdzić B) No ale w Berlinie mógłbym jechać po byle czym. Może kiedyś pojadę...
Szacunek za determinację - to się ceni najbardziej! Podobnie jak Szyszkownik w Jaśle 😉
Ja zamierzam całą zimę zasuwać ile wlezie. Od wczoraj rozpocząłem treningi CORE. Bardzo mi przypadły do gustu i dają nieżle popalić. Ale zmęczenie jest fantastycznie przyjemne. Zamierzam całą zimę katować brzuch i go wzmacniać. Tak żeby wiosną plecy nie dokuczały tak mocno jak teraz. Jak już z tym się uporam, to będzie lepiej. Do tego katuję nogi od kilku tygodni. Tak je katuję, że pożniej przez kilka dni chodzić nie mogę, ale zakwasy są bardzo przyjemne i lubię ten rodzaj bólu 😉
No i cardio ile wlezie! Zimą nie opduszczę, będe poty wylewał - bardzo to lubie i im bardziej jestem wyczerpany, tym bardziej tęsknie za kolejnym razem. Spodobało mi się to.
W przyszłym roku chciałbym zaliczyć kilka maratonów plus dwie Skawiny.
Teraz czas na kompletowanie sprzętu - wygodnego!
W planach mam też bieganie.
Po 3 miesiącach sportu widzę spory progres formy. dietę konsekwentnie trzymam, coli od 3 miesięcy nie piłem i nie mam ochoty pić tego... Nie przesadzam za bardzo, ale staram się unikac chemicznych rzeczy. Czasem coś tam zjem, ale w normalnych ilościach :laugh:
Pewnie pierwszy wspólny start będzie w Krakowie 😉
Andree , jest duże prawdopodobieństwo że szansa na pierwszy wspólny start będzie w Gostyninie
Warto sobie zrobić małe/duże (niepotrzebne skreślić) przetarcie przed MC
Ale się rozpisałeś B) Ja już sam nie wiem jak to jest z tymi kołami na deszcz, ile w tym ściemy, a ile prawdy. Ja się ślizgam wszędzie i na wszystkim. Nie wierzę, że są koła idealne na deszcz. dlatego nie jeżdżę i nie lubię jeżdzić B) No ale w Berlinie mógłbym jechać po byle czym. Może kiedyś pojadę...
Szacunek za determinację - to się ceni najbardziej! Podobnie jak Szyszkownik w Jaśle 😉
Polecam video Pascala. W tym roku odpadł od czołówki po 18 minutach, ale w początku opowiada bardzo ciekawe rzeczy. Potwierdza to co ja napisałem o syfie na ulicach. Tzn. niebezpośrednio, ale potwierdza, że mimo kół na deszcz najlepsi zawodnicy i tak się cały czas ślizgali.
Sama technika bez bardzo dobrej wytrzymałości nie zrobi roboty.
Rowerek rowerkiem, ale powinienem zacząć chodzić na siłownię i nadrabiać deficyty. Trzeba zacząć utrzymywać niską pozycje podczas wyścigu. Najpierw będę musiał wyjść z kontuzji lędźwi sprzed 1,5 roku. Mniej więcej wtedy Damian miał też taką, coś a'la rwa kulszowa. Mnie się ona uśpiła, ale teraz po rozmrożeniu pleców masażem bardzo wyraźnie czuję igłę z boku kręgosłupa. To nie jest normalny ból po zmęczeniu.
No i aż drżę czekając na nowe buty. Raz: ma nie być masakrowania stóp, dwa: może lepsze trzymanie coś poprawi w mojej jeździe. A drżę, bo jak mistrz Takino coś nie do końca dobrze zrobi, to pozostanie tylko piekarnik i opalarka. A tego bym nie chciał.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Piękna relacja!
Czułem się jakbym tam był razem z Tobą :woohoo:
Profil Takino śledzę od jakiegoś czasu i wygląda PRO - bardzo ciekaw jestem recenzji B)
Szacuneczek!!
Troche wiecej wiary w mistrza Takino, lepiej mu sie bedzie pracowac 😉 Gratualcje decyzji o butach na miare - czas przestac sie meczyc i popieram w 100% w Twoim przypadku 🙂
Jak jest syf na drodze to zadne kola sie nie utryzmaja 🙁
Ostatni post: Jakie rolki fitness dla dorosłej osoby Najnowszy użytkownik: alexandriasampl Ostatnie posty Nieprzeczytane Posty Tagi
Ikony forów: Forum nie zawiera nieprzeczytanych postów Forum zawiera nieprzeczytane posty
Ikony wątków: Bez odpowiedzi Odwpowiedzi Aktywny Gorący Przyklejony Niezaakceptowany Rozwiązany Prywatny Zamknięte