Kicking asphalt 2020
Wysłany przez: @szyszkownikPowodzenia, trzymam 🙂 Zapisze sie na newslettera 🙂
Nie wstrzymuj oddechu. 😉 😆
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Sb 20 cze 20
Pierwszy dzień lata! Najdłuższy dzień roku. Dziwne, ale zazwyczaj witam go z melancholią, bo może i teraz jest ciepło i fajnie, ale od dzisiaj dzień się będzie już tylko skracał. Takie małe memento. A przez ten francowaty lockdown ciągle mam wrażenie, że rok dopiero się co zaczął.
Środę i czwartek grzecznie siedziałem na tyłku, aby dwie doby po terapii powięziowej nie obciążać organizmu, aczkolwiek w czwartek wieczór już brzuchy z Felixem i dziewczynam pyknąłem. Trochę przerwy i od razu trudniej. Ale spokojnie kondycja wróci, jeszcze parę sesji i będzie co było – mięśnie znowu przestaną palić podczas ćwiczeń. W piątek rano zrobiłem już pełny dryland – tym razem bez oszczędzania się. Mam wrażenie, że jest poprawa wynikająca z leczenia nogi. Nie jest idealnie, ale jest lepiej. Dało radę zrobić wszystkie ćwiczenia. Owszem, miałem moment zawahania, czy nie robić drugiej serii, ale zrugałem siebie od niecierpliwych idiotów i mi przeszło. Jeszcze wieczorkiem zrobiłem przebieżkę z pieskiem i było dość.
W sobotę zakwasy po drylandzie, oczywiście gdzie? W szyneczkach. Nogi są mocne. Mimo tego wybierałem się na Kolną na ósmą, ale deszcz pokrzyżował plany. No to przełożyliśmy z chłopakami spotkanie na trzynastą. Trochę u mnie wtedy kropiło, ale pojechałem, bo pisali, że u nich ok.
No i było fajnie. Straszyło chmurami i mocno wiało, ale wytrzymało cały czas kiedy jeździliśmy. Byłem tylko z Papim i Andrzejem S. Wyruszyliśmy z Kolnej z wiatrem w plecy i jechało się genialnie. Pierwsze dwa kilometry poprowadziłem, a potem już tylko starałem się dogonić Pawła. Jak tylko siedliśmy pod Komisariatem wodnym na Salwatorze dojechał do nas Krzysiek L. No, to mamy zap*dalacza. Będzie za kim wracać. Posiedzieliśmy trochę i w drogę. Krzysiek z Pawłem szybko wyszli na prowadzenie. Chwilę trzymałem się za nimi w pociągu, ale zrobiło się gęsto bo dzieciaczki na rowerkach i ciut bardziej niż oni wyhamowałem, a potem już nie dało rady ich dopaść, bo teraz już jechaliśmy pod wiatr. Więc powrót był całkiem solo. Przez próby dogonienia Krzyśka z Pawłem Andrzej został daleko z tyłu i nawet na długich prostych nie było go widać. Stwierdziłem zatem, że jadę sam – jakoś się przecisnę przez ten wiatr na wałach. No i było ostro. Niby daję radę jechać pod taki wiatr te 25 km/h, ale naprawdę dużym kosztem. Potem sprawdziłem, że tętno wyskakuje powyżej 170. Dla mnie to już naprawdę dużo. To już powyżej progu mleczanowego. Pojadę parę minut i potem robi się naprawdę nieprzyjemnie. Po prawdzie, jak nie ma się za kogo schować, to pozostaje się zatrzymać. Owszem, powinienem zwolnić, ale jechać. Ale przy takim wietrze nawet wolniejsza jazda wymaga sporej pracy core, a objawy zajechania to jest w pierwszej kolejności „złapany” dół pleców.
No to jechałem sobie pod ten wiatr zatrzymując się co 500 metrów i oglądając do tyłu, czy jakiś peleton wściekłych kolarzy nie zamierza zaparkować mi w tyłku, aż nagle zobaczyłem kilkadziesiąt metrów za sobą jednego skulonego nad kierownicą. Postanowiłem zawalczyć. Rozpędziłem się lekko i czekałem, aż mnie wyprzedzi. A tu niespodzianka: Przemek J. tym razem nie na rolkach, a na rowerze. Wyprzedził mnie, grzecznie zapytał czy taka prędkość mi pasuje. Było jakieś 24 km/h i nawet za nim było czuć porywy wiatru. No i zmęczenie w plecach już siedziało. Więc stwierdziłem, że jak najbardziej może być i pojechaliśmy do parkingu razem.
Wiatr wiał porywami, więc momentami prędkość była wyższa niż te 24 km/h, a czasami odrobinę niższa, ale Przemek pięknie jechał. Bardzo dobra technika pedałowania. Widać było, że blaty „nie są kwadratowe”, jak u byle kręcących rowerzystów.
Jechał co prawda równo, ale w momencie porywów robiło się ciężej. Bardzo mi pomógł, a jednocześnie wcale ten powrót nie był taki bezwysiłkowy. W ogóle każdy przejechany kawałek dzisiaj był bardzo dobry - i tempo wpadło i siła i trochę techniki i utrzymywania prędkości narzuconym, cudzym krokiem. To był bardzo dobry trening. Na mur beton sam bym takiego nie zrobił. Warto jeździć z kimś i to bardzo warto.
Niedziela ma być deszczowa. Może to i lepiej, nie będzie mnie kusić ponowna jazda, zdążą się zregenerować piszczele i prostowniki stóp przed poniedziałkowym treningiem z Pawłem Ciężkim. Próbowałem dzisiaj luzować kostki, żeby pogłębiać wychodzenie na zewnętrzną, dopuszczać większy kąt właśnie z kostki. Nie jest to niewykonalne, ale nie jest to takie łatwe – trzeba przełamać niechęć do opuszczenia bezpiecznej pozycji. No i w efekcie mięśnie stabilizujące się bardzo męczą. No i dobrze, muszą się rozwinąć żebym mógł łapać takie kąty wychodzenia na zewnętrzną, żeby mnie naprawdę dobrze napędzało. Ale to potrwa zapewne długo. Pewnie kolejny znaczący postęp będzie po przepracowaniu KOLEJNEJ zimy. Ok. Mam czas. 🙂
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Cześć Tomek,
Jakiś czas temu pisałeś w wątku o zakupie roweru.
Interesuje mnie rower szosowy dla kobiety, może polecisz gdzie i jaki model w Krakowie można wybrać. Nie mam kompletnie pojęcia na co zwrócić uwagę i jaki osprzęt jest sprawdzony, a czego unikać.
Pozdrawiam.
Wysłany przez: @kazek103Cześć Tomek,
Jakiś czas temu pisałeś w wątku o zakupie roweru.
Interesuje mnie rower szosowy dla kobiety, może polecisz gdzie i jaki model w Krakowie można wybrać. Nie mam kompletnie pojęcia na co zwrócić uwagę i jaki osprzęt jest sprawdzony, a czego unikać.
Pozdrawiam.
U, ciężka sprawa, bo aktualnie nie siedzę w rowerach. Ale sklepów w Krakowie jest mnóstwo i można sobie zaplanować trochę wycieczek i po prostu pogadać ze sprzedawcami. Zawsze się można czegoś ciekawego dowiedzieć.
Czy ten rower na pewno musi być nowy? Nowego jest łatwiej kupić, ale znalezienie fajnej używki jest chyba nawet bardziej satysfakcjonujące. Nie wspominając, że na pewno będzie dużo, dużo tańsze.
Elementy na które koniecznie trzeba zwrócić uwagę:
1. Ile mniej więcej chcę wydać. Podstawowe pytanie, bo na rower można wydać dowolnie absurdalną kwotę. Znając okolice ceny, zaczynasz się rozglądać co jest dostępne za te pieniądze. Co do zasady: dostajesz to za co płacisz. Nowe i markowe będą droższe, albo w tej samej cenie gorzej wyposażone. Używane i mniej markowe będą tańsze lub w tej samej cenie lepiej wyposażone.
2. Rozmiar roweru. Kolejna podstawowa sprawa. W dużym przybliżeniu zależy od wzrostu - długości nóg, korpusu, rąk. To się da odczytać z tabel - każda marka prezentuje swoje i to ważne. Co do zasady lepiej kupić ociupinkę za mały rower niż za duży. Na za małym można zawsze odsunąć kierownicę na dłuższym mostku. Na za dużym nic nie zrobisz. Oczywiście najlepiej trafić w punkt.
3. Aluminium czy karbon? Kryterium doboru materiału. Karbon jest dużo lżejszy, droższy, często delikatniejszy jeśli chodzi o uderzenia, upadki roweru. Lepiej też pracuje pochłaniając wibracje. Z tego powodu często się stosowało/stosuje aluminiowe ramy z karbonowymi widelcami i trójkątami. Następny rower chciałbym mieć w pełni karbonowy. Ale na pierwszy rower aluminium z elementami karbonowymi będzie wystarczająco dobre.
4. Hamulce tarczowe czy szczękowe dual-pivot. Szczękowe inne niż dual-pivot nie ma sensu w ogóle rozpatrywać. Jeśli szczękowe, to na pewno nie karbonowe koła. Jeśli karbonowe koła to raczej tarcze. Jeśli nie będzie dużo jeździć po górach w kiepskiej/każdej pogodzie to szczękowe na aluminiowych kołach wystarczą. Chyba, że się boi na zjazdach. Deszcz, mokre obręcze i hamowanie staje się dużo bardziej "umowne". Są takie górki, że zjeżdżając z nich w deszczu lub po deszczu sam się boję, że mi się pampers w spodenkach "przyda"...
5. Kiedy karbonowe koła? W sumie do ścigania, więc na początek nie ma sensu.
6. Jaki osprzęt? Od zawsze jeździłem na Shimano, więc ja mówię Shimano. Są popularniejsze niż Campagnolo i Sram, więc choć niekoniecznie tańsze to serwis będzie mniej problematyczny. Która grupa? Na pierwszy rower to w sumie wszystko jedno amatorowi. Aktualna Sora to 2x9 więc będzie super. Ja jeżdżę na 3x10 i to naprawdę jest momentami za dużo. Często przerzucam co dwa przełożenia na raz. Jak będzie to jednak podstawowy Claris, to też będzie ok. W zupełności ok. Poniżej Clarisa proponuję nie schodzić. To idzie tak: Claris - Sora - Tiagra - 105 - Ultegra - Dura Ace. Im wyższy model tym lżejsze, płynniej (w założeniu) działa. Wcale niekoniecznie jest mniej awaryjne.
7. Siodło. Dobiera się do konkretnego egzemplarza czterech liter. Ja pożyczałem po kolei trzy lub cztery modele siodła, jeżdżąc po dwa tygodnie na każdym zanim znalazłem swoje wymarzone. Ale dobre przybliżenie będzie poprzez pomiar odległości kości kulszowych na specjalnych poduszkach w sklepie. Wcale nie zawsze im droższe tym lepsze, ale coś w tym jest.
8. Opony. Odchodzi się już teraz od jazdy na wąskich. I całe szczęście. Ja się morduję na 23 mm "żyletkach" napompowanych do miliarda atmosfer, a wcale nie trzeba. Teraz do szosówek montują opony nawet 32 - 35 mm szerokości, które wymagają dużo mniejszego ciśnienia, czyli są po prostu dużo bardziej komfortowe przy jeździe. No i przeżyją przejazd po jakichś kocich łbach, kostce czy żwirze bez tragedii. A ja na tych slikach walczę w tym samym czasie o życie i żeby mi nadgarstki nie popękały.
9. Lampki do jazdy w dzień. Dobrze od razu doliczyć dobry komplet. Polskie drogi nie są bezpieczne. Kierowcy statystycznie bardziej omijają oświetlonych nawet w dzień rowerzystów. Takie lampki muszą być bardziej wydajne i z większą baterią.
Detale jak wpinane pedały, koszyki na bidony, liczniki rowerowe są drugorzędne.
Mam nadzieję że powyższe zestawienie w czymś Ci pomoże. Powodzenia!
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Śr 24 cze 20
Niby deszcze, a jakiś taki bardzo aktywny poranek się zrobił, chociaż nie sportowy. Ale wstałem rześko o szóstej, wypiłem kawę, pojechałem do paczkomatu, wykopałem chwasta w ogrodzie, ogarnąłem kuchnię i łazienkę. Dużym, hydraulicznym lewarkiem podniosłem dzieciaki, bo ciągle mają szkołę, czyli lekcje online, czyli spotkania na MS Teams, chociaż oceny wystawione i nikomu się już teraz nie chce. Porozciągąłem się też swoim standardowym zestawem wiedząc już, że zalecone dwa dni/doby absolutnej przerwy dotyczy ćwiczeń, które wprowadzają obciążenia, a rozciąganie jak najbardziej może być robione. Może nawet coś pomoże, bo to w końcu jest kontynuacja kierunku, który wczoraj wieczór został wytyczony przez fizjoterapeutę.
Sam zabieg był tym razem już bezkrwawy. Samo gnębienie manualne. Przycelowane w pasmo przywodzicieli i prostowników. Oraz w elementy pasma zewnętrznego. Głowa zewnętrzna brzuchatego i płaszczkowaty dostały potężne bęcki. Ledwo chodziłem. Fizjo zdradził ciekawostkę, że masowanie punktów wrażliwych, spustowych jest elementem tortur stosowanych przez Mossad. No w sumie to mnie przekonał, jak tam leżałem i starałem się grać stoika. Czy bardziej leżyka. Kwiat lotosu na tafli lustrzanego jeziora. Ciężka sprawa jak co chwila lecą strzały znikąd po których ból przelatuje po organizmie jak błyskawica po ciemnej chmurze.
Ale nie ma co narzekać. Wczoraj rano zrobiłem kontrolną przebieżkę, klasyczne 5,5 kilometra tempem relaksacyjnym. Z jednym jedynym sprintem pod górę na sto procent. No i było w miarę ok. Leciutko łapało dwójki i biodra podczas biegu, a po biegu przez jakieś dwie godziny bolał mięsień dwugłowy uda. I sam odpuścił po czasie – co nietypowe, ale dobrze rokuje. Niestety ta dwójka cały czas była i jest tkliwa w dotyku. Ale ogólne dolegliwości się zmniejszają, a zwiększa się mobilność i zakresy ruchu. Chociażby łatwiej jest zrobić słowiański przykuc bez wywracania się na tyłek, albo inaczej – dało się go zrobić po wstępnym rozciągnięciu i to na płasko, bez niczego pod piętami. Co tylko pokazuje, że jest to bardzo dobry sposób weryfikacji mobilności ogółem. Jeszcze trochę i będzie dobrze. Za tydzień ostatnia sesja w tej serii i potem przerwa. Zobaczymy co udało się osiągnąć pracą z fizjoterapeutą. No i czy da się to dokończyć samemu. Teraz dwa dni bez obciążeń, tylko rozciąganie. W piątek rano dryland. W czwartek wieczór już będę chciał porobić brzuchy z Felixem i dziewczynami.
A propos Feliksa – piątego lipca będzie bił rekord świata w godzinnej jeździe na rolkach. Na Arenie Geisingen, zadaszonym, chyba najszybszym torze świata. Może nawet nie tyle bił, co ustanawiał, bo oficjalnego do tej pory nie ma. Są nieoficjalne: powyżej 36 km na torze i powyżej 38 km na ulicy. Oczywiście bez draftingu, jazda samemu. Mówi, że celuje w pobicie tych 38 kilometrów. Ja mu daję 45+. Feliks to bestia!
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Joey robi hype 🙂
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Sb 27 cze 20
Poranna wycieczka na Kolną zakończona rejteradą. Od szóstej obficie lało w całym, jak się okazuje, obszarze okolic Krakowa i samego miasta. Wszystko dogłębnie zwilżone. Pogoda się wyprostowała, ale zanim asfalt wyschnie to upłynie godzina lub lepiej. Tyle czasu nie miałem i na ślizganie ochoty też, więc okręciłem się na pięcie zarzucając bujną grzywą włosów i ubrany w mój śliczny kombinezon Powerslide pojechałem z powrotem do domu. Chyba po prostu byłem zbyt zmęczony po wczorajszym dniu, gdzie przez bitych 7 godzin ze słuchawkami na uszach prowadziłem jedno szkolenie za drugim. Całe szczęście, że nie wszystkie dni są takie. Bo potem noc nie wystarczy, żeby się zregenerować, a rano człowiek ciągle nie jest do życia. Przy czym, gdybyśmy wystartowali normalnie z jazdą, pewnie po chwili byłoby ok, pewnie bym się rozruszał i wkręcił. Teraz pozostaje tylko myśl o ponownej wycieczce gdzieś w okolicy pewnie 12-13. Może tym razem Błonia – obwąchać świeży asfalt. Tylko, że tłumy pewnie będą. Ale pora przestać bać się tłumów. Po prostu robimy interwały, a nie kręcimy kółka jak bolidy F1 albo Sebu…
Normalność normalnością, ale jednak czuć wyraźnie, że świat się zmienił i nie jest taki sam. I nic już nie będzie takie samo. Bo wczoraj trafiłem wreszcie do polecanego mi przez mojego fizjoterapeutę dietetyka. I dziewczyna tak mi nagadała… No, nakładła mi do głowy, jak świni do koryta!
„- Fajnie, że Pan próbuje coś ze sobą zrobić, ale szkoda, że dopiero teraz się Pan pojawił na konsultację!”
Czego to ja się nie dowiedziałem o sobie? Po pierwsze skład ciała, nie z jakiejś tam byle wagi łazienkowej, tylko estymowane porządną, błyszczącą maszynką, która nawet potrafi zgadnąć skład poszczególnych członków ciała. Podstawowy parametr, który uważałem za jedyny istotny to całkowity procent tłuszczu. No i to jest 19%. Czyli ani za dużo, ani za mało. Na pewno przy takim poziomie tłuszczu nie grozi pokazanie się kraty na brzuchu. To trzeba zjechać w okolice 12%. Co mnie jednak zaskoczyło całkowicie to bardzo ponadnormatywna zawartość mięśni w organizmie. I wcale dziewczyna nie była tym jakoś zachwycona. Ja w sumie bardziej. W każdym razie suchą masą mięśniową ocieram się o górną granicę normy dla ludzi. Nie pytałem, co jest za tą granicą. Pewnie ogry. Z tego, że mam tyle mięśni wynikają na przykład schizy związane z retencją wody przy wypełnianiu mięśni glikogenem. Wystarczy trochę zjeść, a waga jebut! dwa kilogramy w górę. No przecież nie da się otłuszczyć w ciągu trzech dni, a Tobie na widok cyferek na wadze od razu zaczynają się trząść nogi i obcinasz kalorie, co oczywiście w pewien sposób rozwiązuje problem, bo organizm opróżnia mięśnie, więc robisz się lżejszy i spokojniejszy.
Jeśli jednak mam słuchać Pani Dietetyk, to ze spokojem mogę się pożegnać na długo. Na wiele, wiele miesięcy. Diagnoza jest taka: zagłodziłem się. Jestem poza normalnym metabolizmem. Od siedmiu miesięcy przyjmuje mniejszą liczbę kalorii, niż potrzebują moje organy wewnętrzne do funkcjonowania. Nie mówiąc o energii potrzebnej do normalnego funkcjonowania codziennego - patrz oglądanie netfliksa siedząc na kanapie i nie mówiąc jeszcze o intensywnym sporcie. Efekt jest taki, że doszło do głębokiego załamania metabolicznego i w tym momencie nie ma opcji, żebym zrzucił więcej kilogramów inaczej niż poprzez całkowite zrujnowanie organizmu dalszym drastycznym ograniczeniem podaży jedzenia. Stop! Trzeba się wycofać do poziomu zero i zacząć jeszcze raz.
Tylko co to jest poziom zero? No to uwaga: moja dieta opierała się teraz na przyjmowaniu około 2000 kcal na dobę i to miało być całkowite minus 500. Moje nowo policzone na podstawie analizy składu ciała całkowite zapotrzebowanie energetyczne to 2900 kcal. Różnica to 400 kcal. Skąd rozbieżność? Źle je skalkulowałem Na to powinienem nakładać energię wynikającą z aktywności fizycznej. No i diet brejka powinienem był zrobić zaraz jak zobaczyłem, że waga przestaje spadać. Czyli jakoś tak w marcu. Czyli krótko mówiąc, plan na dzisiaj jest taki, że muszę jeść o połowę więcej i to jest dopiero początek, bo na to trzeba by nałożyć energię traconą podczas aktywności fizycznej. Ale teraz się skup: trzeba to robić bez budowy tkanki tłuszczowej! No i tutaj robi się głowa mała i zaczynają trząść nogi. Bo zgodziłem się na jej plan – stopniowe zwiększanie podaży energii, aż dojdziemy do wymaganego faktycznie poziomu i wtedy – o ile wszystkie kwestie hormonalne będą już wyrównane – będzie można zacząć pracować nad sylwetką. I nie ma opcji, żeby nie przybyło tłuszczyku. Niestety. Pytanie tylko ile.
Czekam teraz na rozpiskę diety, potem zaczynam ją stosować i obserwuję co się dzieje. Nie wiem co się będzie działo, ale jak nagle organizm zacznie dostawać o 25% energii więcej niż dostawał, to zgadnij co będzie z nią robił?! Powinien rozchodować na bieżąco, na pracę organów, gruczołów dokrewnych, na podniesienie obniżonej ze względu na głodówkę temperatury ciała, na wypełnienie mięśni glikogenem. Ale nie będzie. Bo działa w trybie awaryjnym i wszystkie te mechanizmy są zaburzone lub nawet ledwo działające.
Ale to jeszcze mało… to ciągle dopiero początek… Bo potem doszła do nawodnienia. No i okazało się, że przy ilości wypijanych płynów moje organizmy wewnętrzne nie mają szansy pracować zgodnie z boskim dizajnem. Są po prostu niedokrwione, bo to jest metoda chytrego organizmu na okresy suszy. Co oznacza na przykład gorsze trawienie i większe problemy żołądkowe, bo kosmki jelita cienkiego odpowiadające za jego ogromną powierzchnię całkowitą są niedokrwione i nie mogą efektywnie transportować substancji odżywczych. Co dodatkowo jeszcze rozwala florę jelitową.
Krótko mówiąc: mam pić 2700 ml wody na dobę. W to może się wliczać herbatka i zupka, ale nie może kawka i na przykład woda w ugotowanych ziemniakach czy kaszy. Po pierwszym dniu widzę, że to nomen omen utopia! W ciągu doby ledwo wypiłem jedną półtoralitrową butelkę Muszynianki. Nie widzę miejsca dla drugiej. Podobno to kwestia czasu i przyzwyczajenia organizmu do tego, że dostaje dużo wody. Na początku ledwo co wychodzi się z toalety, bo wszystko przelatuje przez człowieka jak przez rynnę, ale z czasem organizm się przyzwyczaja do większej podaży i zaczyna wodę zagospodarowywać.
Co do tego, żebym jadł tyle ile mi tam przepisała plus to co wynika z ćwiczeń to powiem tyle, że jest teraz godzina 19.30, jestem po kolacji, a powinienem jeszcze wciągnąć 1500 kcal. Bo roleczki wczesnym popołudniem wciągnęły prawie 900 kcal. Dla ustalenia uwagi: to są cztery stugramowe woreczki ryżu! Zje ktoś tyle na raz? No słabo, więc widać, że muszę zmienić sposób odżywania rozdystrybuowując kalorie, makro i mikro po wszystkich posiłkach.
A roleczki były dzisiaj wczesnym popołudniem na Błoniach i pojeździłem po świeżym asfalcie przy Rudawie. Cudo, cudo! Teraz dopiero czuć, że tam od Piastowskiej jest lekki spadek. W każdym razie przeżyłem lekki wstrząs, który mógł się skończyć większym, nielekkim wstrząsem, gdybym nie podniósł głowy wystarczająco wysoko. Bo zachwycony jedwabistością asfaltu rozpędziłem się całkiem fajnie i pomykałem leciutko w dół, aż tu nagle zza zakrętu wyłoniły się dwa korpulentne walce drogowe stojące na końcu wyasfaltowanego kawałka. Na szczęście było na tyle jeszcze miejsca, że mogłem zahamować bez zdzierania kółek. Więc: asfalt super, ale na jazdę o 13 w upalny, trzydziestostopniowy dzień alejka jest słaba, bo drzewa są ze złej strony. To już lepiej działa 3 maja i Focha, bo tam są drzewa z dobrej strony i to czuć. Bardzo.
Rehabilitacja odnosi sukcesy. Podczas jazdy byłem w stanie schodzić nisko i tylko czasami coś mnie w pośladkowym szczyknęło. Po jeździe stabilizatory kostki dawały w kość no to się porozciągałem, wyjogowałem je i zamknęły paszczę. Jeszcze ciągle jest do rozpracowania któryś przywodziciel lub prostownik uda w rejonie pasma przywodzicieli. Ale coraz tych dolegliwości mniej. Wreszcie. Oby nie wróciło.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Tomcat napiszę tak: Albo ja nieuważnie czytałem Twoje poprzednie posty, albo jesteś "kozak" (niestety w tym negatywnym znaczeniu). Jak wchodziłeś na dietę 2K kcal (3? 4?.. 6? miesięcy temu) to miałem 2 myśli: "fajnie, że ma samozaparcie" i "to jest przecież niemożliwe". Jakoś nie ogarnąłem, że Ty na tej diecie tyle czasu...
Pewnie moje nierozeznanie było przez to, że czasem rzutuje swoje doświadczenia na innych i zakładam, że tak przecież wszyscy działają. A u mnie jest tak, że jak jestem na deficycie kcal, to od razu chodzę zły i podk****. Tu zgadzam się w 100% z reklamą Snikersa "nie jesteś sobą, kiedy jesteś głodny", choć z drugiej strony forma przekąski bardzo mi nie odpowiada i osobiście sięgam po insze inszości.
Samych kcal nigdy nie liczyłem, no ale żeby przez tyle miesięcy z takim obciążeniem fizycznym być do tyłu?
Znowu rzutując na siebie: przy przepałach w niektórych miesiącach po 20K kcal miesięcznie jakbym się miał utrzymać na 2K kcal dziennie - to tak jakbym nie jadł 10 dni w miesiącu... To się przecież nie może udać. Z resztą 2K to jest zapotrzebowanie filigranowych dziewczynek a nie chłopa, który ma 2m wzrostu.
Co do pozostałych 1500 kcal na dzisiaj (w zasadzie już wczoraj) - to wiesz, że nie samą miską ryżu człowiek żyje ;)?
Jakby nie było powodzenia w powrocie do zdrowia. Trzymam kciuki i mam nadzieję, że droga będzie łatwiejsza niż dotychczasowa głodówka :/
mam pić 2700 ml wody na dobę.
Praktykuje od jakis 3 lat. SUPER efekty. Np. problemy na Stelvio czy w Katowicach w tym samym roku wynikaly wlasnie z tego ze cale moje picie to byly 4 czarne herbaty dziennie... Co do przestawiania sie na wode - malymi kroczkami, tu szklaneczka, tam butelka, wyrabia sie nawyk i dziala. "Z automatu" przeszla ochota na herbaty i - najwiekszy bonus - slodzenie tejże i w ogole slodycze ktorych i tak malo zawsze jadlem. Teraz wiekszosc rzeczy jest dla mnie za slodka...
Co do diety to ja bym sie zainteresowal jeszcze psychodietetyką. Jesli cos nie idzie to wg mni im bardziej holistyczne podejscie tym wieksza szansa na znalezienie rozwiazania 🙂 Powodzenia dalej 🙂
Wysłany przez: @tomcatSb 27 cze 20
Dla ustalenia uwagi: to są cztery stugramowe woreczki ryżu! Zje ktoś tyle na raz? No słabo, więc widać, że muszę zmienić sposób odżywania rozdystrybuowując kalorie, makro i mikro po wszystkich posiłkach.
.
dobre czekoladowe ciasto 🙂
Odnośnie picia wody - kilka miesięcy temu postanowiłyśmy z córką przestać kupować wodę w butelkach i pić kranówę... efekt taki, że pijemy dużo mniej, bo ta kranówa niesmaczna...wczoraj kupiłam butelkę wody mineralnej... ależ dobra.
Ciasto rabarbarowe na półkruchym 🙂 Daje radę. 200g wciągnąłem. No i powiem tyle: nie jest trudno zacząć jeść ciasto. Trudno jest skończyć... 🙁
Wodę mam pobierać do ustroju koniecznie mineralną i to wysoko zmineralizowaną - ze względu na duży przerób mikroelementów podczas treningów. Wskazaną mam Kryniczankę, ale każda wysokozmineralizowana będzie ok.
Też piję wodę z kranu i nawet filtrowaną przez węgiel aktywny i niestety smak tej wody nie nakręca do sięgnięcia po następną szklankę. Ba! Nawet Ela kupiła saturator do wody, taki z nabojem na kilkadziesiąt butelek. To jest dużo smaczniejsze, ale trzeba butelkę napełnić, wkręcić w ustrojstwo, nabić gazem i dopiero można wypić. Jakoś tak sama ręka po to nie sięga. Jednak konkretne wody z konkretnych zdrojów to jest to.
Konsekwencji i siły woli nie można mi odmówić nie? Trochę jednak zacietrzewienie i nastawienie na wynik psuje rozsądek. Przecież nawet nie tak dawno pisałem o diet brejku. I to chyba było już wtedy, gdy powinienem był go wprowadzić. Niestety zabrakło doświadczenia. Dlatego widzę wyraźnie, że pomimo wszystko trzeba się konsultować. Nie jest problemem wytrzymać na niskokalorycznej diecie o ile się nie zarzynasz kompletnie. Ja się czułem dobrze i czuję dobrze. Bo organizm się dostosował. Jak teraz myślę: to powinno być chyba nawet sygnałem ostrzegającym, że metabolizm zwalnia. Skoro jem za mało i wszystko jest ok - to raczej znaczy, że zapotrzebowanie się zmniejszyło. Zobaczymy do czego doprowadzi mnie dietetyk... Będzie mi bardzo smutno, jak wrócę do wyjściowej wagi i sylwetki. W tym momencie polubiłem kombinezony speedowe. Jak człowiek przebrnie już przez problem "jak ja w nich wyglądam", to są bardzo wygodne. I nie furkoczą 🙂
No i z tą głodówką, to nie jest jednoznaczne. Bo na ściśniętym, skurczonym żołądku głodu się nie odczuwa. A jak od wczoraj próbuję dojść do tych 2450 kcal, to nagle mi się brzusio ocknęło ze stuporu i mówi "daj jeszcze"! Więc paradoksalnie: jem więcej i dopiero teraz czuję się głodny. Oj, chyba to nie za zdrowy objaw... :/
No wyszło mi aż za dobrze. Teraz muszę zrobić krok wstecz. Zobaczymy jak będzie z tym nawodnieniem. To chyba jest z tego wszystkiego i tak najprostsze - trzeba tylko ładować ile się zmieści. Ogarnięcie jedzenia w warunkach stosowania różnych treningów - to jest czelendż na maksa! Zrozumiałem, że moje posiłki będą zbilansowane tygodniowo. To znaczy, że standardowa liczba i czas trwania treningów będzie uwzględniona w wyliczeniach. Więc powinienem móc po prostu jeść wg rozpisanej diety i ma być ok.
.......................................................................
Dzisiaj pojeździłem ciuteńkę po Błoniach, ale za wcześnie, bo dopiero przesychało. Cudnie jest jak double push zaczyna wychodzić i lecisz wydaje się bez wysiłku, a wiatr w kasku gwiżdże. To jest złudne, bo core trzeba trzymać spięte i stopy w bucie super stabilne. Więc nic się nie bój: zmęczysz się szybciej niż Ci się wydaje, że to możliwe. Ale komponenta izometryczna w tym wysiłku jest bardzo duża. Niech żyją deski i brzuszki!
Jeszcze dzisiaj powinienem pobiegać - przykaz fizjo, żeby sprawdzić jak naprawdę idą postępy, ale ciągle jest jeszcze 29 stopni. Poczekam żeby zeszło do 26 chociaż...
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Joey ostatnio się zaktywizował na YT.
Najpierw sesja na bieżni. Podczas tej sesji stara się wykorzenić nawyki, które nabrał podczas jazdy na rolkach, m.in. zamiatania korpusem pomagającego przy double pushu.
Joanna - tutaj widać jak jemu noga wraca "od niechcenia". 🙂
I kopie też płynnie, nie ma szarpnięcia w momencie utraty kontaktu nogi z podłożem.
A tutaj mamy kompletny poradnik Double Push, przy czym jest on bardziej dla expertów, gdyż kompletnie nie zajmuje się kwestią motoryki kątów, stabilizacji, pozycji, prowadzenia nogi, ręki. Nic. To masz mieć. Uczula na utrzymywanie stałej kompresji kółek, stałego nacisku na koła, gdyż wtedy tylko generują one prędkość. Mówi, że napęd ma być stały, że niewłaściwe jest uzyskiwanie mocy z double pusha w postaci nagłego piku w najbardziej wydajnym momencie. Jeśli się utrzymuje non-stop kompresję core i nacisk na koła to jest to najwydajniejsze.
No i teraz najlepsze. Kompletnie pomija jaką ilość siły trzeba mieć w nogach i korpusie, żeby utrzymać taki nacisk przez cały dystans maratonu. To oczywiste drogi Watsonie...
I pomyśleć, że przez długi czas uważałem, że dojście do double pusha umożliwi mi jazdę na mniejszym zmęczeniu 😉 A to działa odwrotnie: jeśli pchasz dwa razy więcej, to musisz mieć dwa razy więcej pary i wytrzymałości.
Ale można też używać tylko niektórych elementów dp, które ułatwią utrzymanie prędkości. Wymaga to oczywiście dobrego opanowania techniki, żeby móc ją potraktować jak szwedzki stół i wybierać z niej te elementy, które akurat pasują do wizji.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Śr 1 lip 20
Tyle myśli w głowie się kłębi. Co przelać na papier?
Niby nic się nie dzieje, ale mimo wszystko dzieje się dużo. Teoretycznie wczorajszy zabieg ma zakończyć pewną fazę powrotu do sprawności. W praktyce to się okaże. Okaże się jakie będą odczucia podczas normalnego cyklu żyję-działam-troszkę trenuje. Najwyższa pora było to przerwać, bo po każdym kolejnym zabiegu mocniej kulałem idąc na parking do samochodu. Owszem żartuję, ale coś w tym było. Poprzedni rekord był po rozpracowaniu „kamiennej” łydki, gdzie zewnętrzna głowa mięśnia brzuchatego nie udawała mi się rozluźnić od chyba 2014 roku, gdy przeżywałem krótki, acz intensywny romans z bieganiem naturalnym. Czyli w butach bez amortyzacji i usztywnień. Ciekawa rzecz, ale dla kogoś kto ma BMI dalekie od idealnego, czyli nie jak kij od szczotki albo keniole, bardzo niebezpieczna. U mnie skończyło się pęknięciem kości strzałkowej nad kostką. I łydką, której nie byłem w stanie rozluźnić przez lata, co bym nie robił. Automasaż, rozciąganie, rolowanie, gorące kąpiele – zawsze po tym wszystkim punkt na zewnętrznej głowie mięśnia jest tak samo trudny do dotknięcia. No a Mateusz, wkurzony tym, że ciągle nie udaje mu się dotrzeć do przyczyny problemu wziął się na sposób i zaczął rozluźniać wszystkie podejrzane mięśnie. Brzuchatemu też się dostało. Nie przejmował się tym, że się tam zwijam na kozetce, tylko gniótł, szarpał, rozrywał. Efekt: bardzo dobry. Ale do samochodu ledwo doszedłem.
Wczoraj było jeszcze lepiej. O dziwo może być jeszcze lepiej. Zeznałem, że podczas rozciągania zginaczy bioder czuję prąd elektryczny w dolnej części udowej pasma biodrowo-piszczelowego. No to dobrał mi się do mięśnia napinacza pasma. Obadał go i stwierdził, że nadaje się na igłowanie. Coś niesamowitego jak intensywne są doznania, jak w odpowiedni sposób i w odpowiednie miejsce wbije się malutką igiełkę. Chyba nie da rady ręką tak intensywnie gnieść mięśnia jak zadziała igła. W końcu po coś to się robi. Nawet jak ją w końcu wyjął, to cały czas jeszcze czułem rozpieranie w mięśniu i takie kompletne, całkowite zmęczenie. To chyba tak ma działać – rób co chcesz, ale rozluźnij mięsień. Po wszystkim nie byłem za bardzo w stanie chodzić, więc przepisał rozchodzenie. Taki paradoks.
Ale wcześniej jeszcze zaprosił mnie na bieżnię i to nie byle jaką, ale taką z czujnikami, gdzie można pomierzyć wszystkie dające się mierzyć składowe biegu: czas podparcia nogi, czas lotu i inne których nie ogarniam. Oraz pofilmował mnie w slow-motion i mocno się przyglądał czy nie ma jakichś przekoszeń albo innych krzywości. Dopatrzył się oczywiście mocnej pronacji w kostkach, ale to wiadomo było. Najlżejsze z możliwych uciekanie kolan do środka. Też temat znany. Teraz jest już ekstra, kiedyś to było – ale wzorzec ruchu mi się poprawił w wyniku treningów rolkowych, gdzie osiowość ruchu, brak przekoszeń i koślawienia to jest podstawa. Nie utrzymasz niskiej pozycji na jednej nodze jeśli kolano Ci ucieka do środka. Nie da się, po prostu takie napiecie by wzmiankowane kolano rozwaliło.
No i dopatrzył się, a w zasadzie bieżnia obiektywnie wyliczyła, że mam prawą noge 18% mocniejszą niż nogę lewą. Pomiary były wykonywane przy prędkości 10 km/h, czyli na tyle dużej, że nie da się tutaj „udawać” – ciało już biegnie jak potrafi. I okazało się, że faza lotu nogi prawej w stosunku do nogi lewej jest dłuższa o średnio ciut mniej niż 18%. To bardzo dużo.
A skąd to się może brać? Oczywiście z przewagi siły prawej nogi nad lewą. Podobnie to wyszło w badaniu u dietetyczki. Błyszcząca maszynka potrafiła rozkminić masę mięśni w podziale na korpus i kończyny. No i okazało się, że 400 gramów mięśni więcej mam w prawej nodze. Dla ustalenia uwagi – ludzie mniej mięśni tracą podczas długotrwałego włożenia w gips. Czyli efekt jest taki, jakby lewa noga była w stosunku do prawej niedorozwinięta w mocnym stopniu. No i zawsze mniejsza masa mięśniowa predestynuje do częstszego występowania kontuzji. Co wyjaśnia czemu wszystko co złe to lewa noga: złamania, naderwania, wykręcenia, pęknięcia mięśni. Wszystko!
Co z tym można zrobić? Ciężka sprawa – kto normalny pakuje tylko lewą nogę? A prawa to pies? Też trzeba nad nią pracować. Ale to by wykazywało potrzebę robienia, no nie wiem, przy każdej okazji przysiadów na lewej nodze, a na prawej tylko w ramach drylandu? Tak teraz tylko głośno myśle. Prawie pół kilo mięśni to nie jest ilość, którą można dopakować w czasie kilku miesięcy. Mówimy tutaj o pół kilo konkretnie umiejscowionego w konkretnych miejscach najlepszego, najczystszego mięsa. Jak patagońska wołowina z pampasów pasąca się luzem i wolno przeżuwająca trawkę w słońcu antypodów. Zero steroidów anabolicznych. Bo co by nie było, anabolików brać nie będę – z czystego strachu przed rozwaleniem reszty organizmu. Chyba, że będę miał takie wskazania, ale na razie jeszcze nawet nie miałbym od kogo. I dodatkowo pewność, że efekty uboczne zostaną opanowane. Bo to, że efekty uboczne anabolików są do opanowania to już wiadomo od dłuższej chwili. Badanie pokoleń młodych sportowców padające na serce podczas treningu lub wyścigu poskutkowało dużą wiedzą w obszarze zapobiegania skutkom ubocznym. Ale to nie jest proste, bo najczęściej trzeba brać całe łańcuchy: żeby opanować steroid A, trzeba brać jeszcze B i C, które same z siebie sieją po organizmie więc trzeba jeszcze brać, D, E i F żeby zniwelować skutki uboczne preparatów branych na skutki uboczne. I to wszystko w odpowiednim dawkowaniu, często zmiennym. Kosmos! Czołówka amatorskiego kolarstwa czy triathlonu – i tutaj uwaga! nie złapałem nikogo za rękę, powtarzam niesprawdzone plotki z drugiej ręki – wydaje tysiące złotych co miesiąc na właśnie takie medykamenty. Dzięki czemu są w stanie zajechać na śmierć prawie każdego z pro-peletonu. Bo dopiero w zeszłym roku nieśmiało zaczęły się kontrole antydopingowe w amatorskich wyścigach kolarskich. I co się okazało? Że murowany zwycięzca nie przyjeżdżał bo „ważne sprawy rodzinne”. Środowisko się podzieliło na tych, którzy śmiali się, że echo szło od Tatr po Bałtyk oraz tych, którzy siedzieli cicho, bo prawdopodobnie uważali, że są następni na liście. A jak w tym roku był wirtualny Tour De Pologne na platformie Zwift to co się stało? Anonimowy Polak posprzątał całą stawkę. Miał taką końską siłę, że nikt mu w końcówce nie był w stanie zagrozić. Przypadek? Pewnie taki przypadek, jak megagalaktyczny skok najwyższych ocen w konkursie matematycznym Kangurek – z kilkudziesięciu w zeszłym roku do prawie czterech tysięcy w roku obecnym. Tak, oszukiwanie. Niedozwolona pomoc. Nazwij jak chcesz.
Sam na ten moment jestem rozdarty i nie wiem co myśleć o tym zjawisku, bo moje dzieci, ze względu na intensywną pracę swoich rodziców, nie miały wsparcia w trakcie pisania klasówek on-line. W sumie uczyły się też w znakomitej większości same. Efekt: na tle klasy spadły znacząco. No i pierwsza myśl: to moja wina, powinienem był im bardziej pomagać - miałyby lepsze oceny. Druga myśl: a do czego te oceny są im teraz potrzebne? Czy nie ważniejsze jest przekazanie samodzielnej odpowiedzialności za swoje czyny? Te dzieci, którym klasówki rozwiązywali rodzice będą oczekiwać tego na każdym następnym etapie życia. A moje? Pewnie nie będą miały takich złudzeń i jest szansa, że w każdym przypadku wezmą się w garść i sobie poradzą. Nic by mnie bardziej nie ucieszyło. A na etapie wczesnodziecięcym na pewno byliśmy nadopiekuńczy. To na sto procent. No ale jest też druga strona tego medalu – mogą położyć lachę na ocenach, a to by było niekoniecznie dobre. System nauczania jest jaki jest i wyniki idą za nami w górę, jak pniemy się po drabince edukacji.
Czas pokaże.
Wczoraj w czasie jak piszczałem cienko na kozetce odbył się trening z Pawłem na Błoniach. Po śladzie na Stravie widzę, że całość ringu jest już domknięta. Będzie jeżdżone!
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
E, fajne te wyniki. Chyba też poszukam sobie takiego fizjoterapeuty ze sprzętem 🙂
Czyżby nerw nie informował ile serducho ma pompować do nogi? Straszyli mnie, że mięśnie jednej nogi będą zanikać, więc dokarmiałem nerwa. On tlenu potrzebuje, a gdy jest ściśnięty to go nie dostaje. Trzeba manualnie trochę mu dostarczać.
Wysłany przez: @pietaE, fajne te wyniki. Chyba też poszukam sobie takiego fizjoterapeuty ze sprzętem 🙂
Czyżby nerw nie informował ile serducho ma pompować do nogi? Straszyli mnie, że mięśnie jednej nogi będą zanikać, więc dokarmiałem nerwa. On tlenu potrzebuje, a gdy jest ściśnięty to go nie dostaje. Trzeba manualnie trochę mu dostarczać.
Na pewno znajdziesz. Takie bieżnie z analizatorami na pewno bywają też w sklepach specjalistycznych z obuwiem do biegania.
Co to znaczy "manualnie dostarczać"?
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Rozmasować, pobudzić krążenie. Fizjoterapeuta trafiał na całej linii w nerw ręcznie i jakimiś przyrządami. Czy to można nazwać dotlenianiem, nie wiem, ale zlikwidował tym problem ostatecznie.
Ostatni post: Jakie rolki fitness dla dorosłej osoby Najnowszy użytkownik: sophiaconnibere Ostatnie posty Nieprzeczytane Posty Tagi
Ikony forów: Forum nie zawiera nieprzeczytanych postów Forum zawiera nieprzeczytane posty
Ikony wątków: Bez odpowiedzi Odwpowiedzi Aktywny Gorący Przyklejony Niezaakceptowany Rozwiązany Prywatny Zamknięte