Kicking asphalt 2020
Wysłany przez: @tomcatmój nowy skinsuit?
Poka poka 🙂
a forumową czerwoną latarnię na mazaurach ja dzierżę 😉
@szyszkownik
Sesji foto nie było, ale takie to:
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Pn 8 wrz 20
Za tydzień o tej porze już będzie dawno po… Nie ma się co stresować. Przyjdzie, będzie, damy z siebie tyle ile będziemy w stanie danego dnia i już.
Niedziela rest, poniedziałek wieczór po długim, męczącym dniu porządne rolowanie i rozciąganie, a dzisiaj pół tylko skating drylandu – wybór ćwiczeń jednonożnych, stabilizacyjnych, a siłowe nie. Tylko tyle, żeby mięśnie dostały impuls, ale żeby się nie zmęczyć. No i teraz już tylko rest. Może jeszcze jutro wyskoczę na pół godzinki rano, jeśli nie będzie padać. Ale to jeszcze pomyślę, bo pora już odpoczywać.
Samopoczucie lepsze, ale jak będzie się okaże. Byle nie padało, to będzie można zawalczyć. A jak będzie padać, to …
Pięta już prawie nie boli, ale jeszcze o sobie przypomina. Na pewno trzeba się będzie porządnie pozaklejać i odpowiednio dowiązać – nie za lekko, nie za mocno.
Plany na wyścig? Utrzymać dobre tempo. Nie ma co myśleć o wyniku. Wynik sam się zrobi o ile nie odpuszczę nawet gdyby było trudno. Jeśli tempo będzie szybkie, to pewnie zaczną boleć plecy. Ale tym razem nie będzie miejsca na odpoczywanie. Tego się boję najbardziej, bo bywały okazje, że ból pleców paraliżował i po prostu się nie dało. Ale to historie z zeszłego roku, w tym jest dużo, dużo lepiej.
Silniejszy, mobilniejszy, lepszy technicznie. A i tak wątpiący, bo … a zresztą co to ma za znaczenie czemu. Bo trzeba wziąć byka za rogi.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Z innej beczki...
Przypadkiem trafiłem na forum kolarskim na wzmiankę o pluginie do Stravy. Nazywa się Elevate i podobno jest klasa sama dla siebie jeśli chodzi o analizę danych.
No to siup.
Trzeba było zainstalować, potem przemielić treningi.
Ale jest.
Trochę inaczej wygląda teraz strona Stravy, ale czy gorzej?
Wziąłem na tapetę traskę z 23 sierpnia, na której temat sporo się rozpisałem. Na czuja wyszło mi, że FTP mam około 194 W, ale nie miałem jak tego policzyć.
A Elevate sobie poradziło.
Okazało się, że 194 W to prawidłowy wynik, ale mocy średniej, łącznie ze zjazdami, na których bardzo trudno jest uzyskać dużą moc.
Moc średnia ważona uwzględniając nachylenie wyszła całe 233 W, moc średnia w odcinku 20 minutowym 220 W, a współczynnik mocy do wagi całe dech zapierające 2.72 W/kg. 😉 Czyli pół wata na kilo więcej niż szacowałem. 🙂
Jak bym nie liczył wychodzi mi mniej. Nie wiem czy można zaufać tym cyfrom.
Ale podoba mi się 🙂 2.7 W/kg to już średnie stany "Fair". Oczko wyżej i byłyby dolne stany "Moderate". 🙂
Ciekawe co uda się zrobić na przyszły sezon...
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Cz 10 wrz 20
Jak ja nie lubię tygodnia tuż przed maratonami… Wybicie z rytmu nie pomaga.
Brak uświęconej rutyny treningu to jakby znak, że przestaję się starać? I rozsądek tutaj niewiele pomaga. Nic dziwnego, że w poprzednich latach prawie nigdy nie udawało mi się wytrzymać i siedzieć spokojnie na tyłku w tygodniu przed zawodami. Tym razem przynajmniej mam do dyspozycji jogę i rozciąganie. Z czystym sumieniem można, a nawet trzeba! I trochę chociaż odsuwa to niepokój.
No i chodzą myśli… Patrząc na tempo półmaratonu z Sebu, odczucia i zmęczenie oraz wynik… 47 minut z półmaratonu razy dwa wychodzi jak w pysk 1:34 z maratonu. A to znaczy, że zmieszczenie się poniżej 1:40 nie jest formalnością… bo druga połówka półmaratonu nie będzie podobna do pierwszej.
Ech, będzie jak będzie.
Część mnie ekscytuje się tym świętem, a część chciałaby, żeby było już po i żeby można było wrócić na znajomy, bezpieczny grunt ciężkiej pracy. Na tym znam się dużo lepiej.
Potrzebny mi trener. Ale taki, któremu instynktownie zaufam, a nie że będę jak zwykle kalkulował i weryfikował, czy mi się zgadza, czy wziął pod uwagę wszystkie zmienne… Nie wiem czy taki się już urodził.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Dzisiaj chyba na Błonia podskoczę pojeździć. Nie jeździłem od soboty. Za bardzo nawet mi się ostatnio nie chce. Dzisiaj pogoda ma być w sam raz, więc myślę, że pyknę sobie.
Pogodę w niedzielę będziesz miał idealną na rolki, lepszej wyśnić sobie nie można. Poniżej 20℃
Wszystko dla tych, którym nie zależy. Tak mawia moja mama. Dać 100% na treningu, w regeneracji, planie, logistyce i na trasie, a jednoczesnie miec w d...pie wynik. Da się tego nauczyć i robic świadomie, choć - przynajmniej u mnie - wymaga sporej ilosci pracy. Aktualnie nadal w drodze do posiascia tejze umiejetnosci 🙂
Wysłany przez: @tomcatNo i chodzą myśli… Patrząc na tempo półmaratonu z Sebu, odczucia i zmęczenie oraz wynik… 47 minut z półmaratonu razy dwa wychodzi jak w pysk 1:34 z maratonu. A to znaczy, że zmieszczenie się poniżej 1:40 nie jest formalnością… bo druga połówka półmaratonu nie będzie podobna do pierwszej.
Ech, będzie jak będzie.
Bardziej pozytywnie 😀 Druga połowa maratonu powinna być taka sama, a może nawet lepsza. Jesteś już rozgrzany pierwszą połową... jedzie się o wiele lepiej, do końca bliżej niż dalej, no i aż żal kończyć taką jazdę 😉
Na niepewność jak to będzie po 30 km proponuje przejechać sobie treningowo-wyścigowo cały maraton samemu lub z kimś... WTR czeka. Teraz to faktycznie na to za późno - sprawdzisz na Mazurach - też piękna trasa 🙂
Mysl co chcesz, ja Cie chce na mecie zobacyzc takiego jak wtedy na bloniach co cisnales na dwa kolka 🙂
Niepodrabialne. 😉
Będzie jak będzie.
Szkoda strzępić klawiatury 😉
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
@andreee
Ponieważ jednak wracam z maratonu prosto do Krakowa, to może - jeśli będzie pogoda - umówilibyśmy się na jakiś przejazd w niedzielę po południu, jak odeśpię, bardziej miastem? SPOKOJNY, regenaracyjny. Raczej na małych kółkach. I nie centrum, bo nie będzie mi się chciało skakać po krawężnikach. Raczej coś jak Ruczaj-Kapelanka-Tyniecka-Kolna i z powrotem? Do ustalenia.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Tomek, ja w niedzielę jestem na komunii. Jadę rano o 4 i wracam wieczorem o 22 🙂
Możemy się na poniedziałek umówić
Nd 13 wrz 20
Wczoraj był ten dzień. Miał być wyjątkowy i był.
Piątek to droga tam to. Ponad 500 kilometrów i siedem godzin. Nocleg w spokojnej chatynce we wsi nad Śniardwami. Rano jeszcze krótki wypad nad jezioro, śniadanie, rozciąganie i wymiana doświadczeń w tym temacie i po pakiety.
A na miejscu już wszyscy znajomi. Uśmiechy, przywitania dawno nie widzianych, pogaduchy, uśmiechy. Miło.
Potem na start. Wcale nie tak blisko. Jak ktoś uwierzył w zapewnienia o bliskości i poszedł z buta to zapewne miał się z pyszna. Już na samym miejscu my uwierzyliśmy w zakaz wjazdu i zaparkowaliśmy wcześniej, przez co na start było chyba z 800 metrów. Niby niewiele, ale chodzić tam i z powrotem jakby się nie chciało.
Mamy czas, chodzimy, oglądamy. Powoli przygotowujemy graty, leniwie się rozgrzewamy, a tu nagle jest za dwadzieścia i trzeba jechać na start!
Na starcie pytam Romana (organizatora), czy można się już rozgrzewać? Tak, tylko trzymaj się prawej strony. Jasne. Jedziemy obejrzeć te wiraże śmierci i strome ściany, z których trzeba będzie zjeżdżać. No, ale chociaż zakrętów sporo i są zjazdy i podjazdy, to nic z tego tak naprawdę nie robi wrażenia. Oprócz jednego, banalnego szczegółu…
Nawrotki.
Normalna, dwukierunkowa, jednojezdniowa droga z poboczem z szutru. Na nawrotkach trzeba się zmieścić w asfalcie, bo szuter to trochę nie tego. Patrzę z powątpiewaniem, bo trzeba będzie zwolnić prawie do zera. Nie czuję się pewnie na takich zawrotkach na prędkości. Ale co tam! Przyjdzie pora, to się zmierzymy i będzie jasne. Póki co rozgrzewka. Lekko przyciskam, żeby się dogrzać i trochę zmachać. Starty są zawsze nerwowe i szybkie. Trzeba zagęszczać ruchy by złapać ten właściwy pociąg. A przed startem nic nie wiadomo kto jak jedzie i do kogo kleić grupę. To wszystko to obserwacja tego co po starcie.
Powitanie zagranicznych gości. Jest Felix Rijnhen. Jest Pascal Briand. Jest też najmłodszy w zawodowym teamie Powerslide Jason Suttels. Felix coś się guzdrze, start miał być 12:00, jest 12:01 i stoimy. Wreszcie jest! 12:02. Żadnych fanfar, czy muzyki filmowej z playbacku. Krótkie odliczanie od pięciu, kopa w tyłek na szczęście i dawaj, dawaj!
Oczywiście jest gęsto i momentalnie ktoś blokuje, ale tym razem chyba jestem trochę bardziej agresywny, przeciskam się przy prawej krawędzi i po chwili mam już wolną drogę. Jakieś dwadzieścia-trzydzieści metrów przede mną widzę Sebu w formującym się pociągu. Trochę bliżej jedzie trzech zawodników, ale tak każdy sobie. Na początek trzeba do nich dobić. Uff, puff, fuff, trochę dociśnięte i mamy to. Dwóch nie znam, ale widzę, jest tam Tomek Karaś z Legii, jest ok, będzie się działo. Trochę ciągnie, ale jakoś bez przekonania i wyprzedzam go lewą. Jadę sobie spokojnie, ale dosyć szybko oglądając trasę i patrząc, czy nie skoczy na mnie jakaś puma drzewna, albo inna ścianka drogowa, czy zakręt śmierci. Ale nic nie ma. Asfalt zdecydowanie nie żyleta, ale jest ok. Bardzo nieczęsto pojawiają się małe łaty tarki.
Pierwsza górka wjechana, pierwsza górka zjechana. Na podjeździe zjeżdżam w bok, prowadziłem dobrze ponad kilometr, niech ktoś inny się wykaże. Jedzie się przyjemnie. Mam wrażenie, że szybko. Na pewno nie mam czasu zastanawiać się nad techniką, nie mam czasu wyczuwać krawędzi. Lekkie zadyszanie, lekka wątpliwość, czy w takim tempie wytrzymam 42 kilometry, pociąg, czy nie? Nie ma czasu, jedziemy.
Po kolejnej zmianie orientuję się, że nasz pociąg urósł do około 10 osób. Wow. Ale pojawiają się pierwsze tablice informujące o nawrotce. Tak jak sobie to wcześniej uknułem jestem na przedzie pociągu. Nikogo przede mną nie ma, nikt nie będzie przeszkadzał w trudnym manewrze. Przelatują przez głowę jeszcze myśli typu: „biedne kółka”, bo mam założone moje kościółkowe MPC Red Magic. Ale nie ma opcji. Trzeba zwolnić, bo wąsko okrutnie! No to hamuję, hamuję… drę asfalt… Kiedy dosyć? Czuję mentalnie ciężar tych dziesięciu osób na moich plecach… Może to właśnie to zdecydowało, że przestałem hamować jak jeszcze czułem, że jest ta prędkość. Złożyłem się i czuję, że jest zbyt szybko, nie zejdę tak nisko, wyrzuca mnie! Nagle jestem na szutrze, koła sklinowane, padam i toczę się, żeby nie było poślizgu i szorowania!
Nie padało. Rów jest suchy. Wiem to na pewno.
„- Tomek, wstawaj, gonimy pociąg!” – to Kuba. Jakoś tam się niezdarnie gramolę, kółka nie pomagają, ślizgają się na trawie, zahaczają o szuter. Zanim stanąłem na kółka pociąg jest już 40-50 metrów dalej, na końcu pomarańczowa koszulka Kuby. Próbuje gonić, ale bardzo szybko zaczynają mnie boleć plecy. Takie same uczucie jak przy zmęczeniu długotrwałym pochyleniem. Zdaję sobie sprawę, że to nie jest normalne i przelatuje mi przez głowę, żeby zejść zanim sobie pogłębię kontuzję, ale od razu odganiam te myśli. Jestem świeży, dogonię, złapię, powiozę się na czyichś plecach, to moje nie będą potrzebne. Ale jednak gonitwa solo pociągu to jest czelendż. Jeśli to jest Twój pociąg, ten w którym było fajnie się utrzymywać, to szansa złapania przy samotnej jeździe… Nie ma co mówić o szansie – trzeba po prostu mieć duży zapas! Ja takiego nie mam, a szczególnie nie mam w tej chwili.
Nie ma co myśleć, jedziemy. Plecy bolą, ale do wytrzymania. Jedziemy swoje. Jest wolniej, ale ciągle szybko. Ale o tyle wolniej, że mogę teraz pomyśleć o krawędziach i jak zaczynam o nich myśleć to się okazuje, że jadę nie technicznie. Staram się wciskać nogę pod siebie, ale nie czuję napędu z underpusha. Odkładam nogę za późno, wszystko robię siłą. Staram się trochę to poprawić, ale jednocześnie nie zwalniając. Jeszcze mam nadzieję na złapanie jakiegoś pociągu.
Jednak to w końcu pociąg mnie łapie. Mały, trzyosobowy, ale zaczynamy jechać razem. Zaczyna się robić fajnie, ale niestety jest kolejna nawrotka. A ja sztywny! Pamięć o tym jak się przed chwilą wyłożyłem bynajmniej nie pomaga. Zwalniam praktycznie do zera, zawracam i tych trzech gości jest już przede mną koło 15 metrów i już przyspieszają, a ja jeszcze wychodzę z zakrętu. Nosz kurrr…. Trzeba było ćwiczyć nawroty! Parę razy mnie do tego ciągnęło, ale zawsze kończyło się ćwiczeniem techniki jazdy na wprost lub interwałami. Jednostronność treningów mówi dzień dobry.
Znowu solo i czekanie, aż coś się zdarzy. Minęło 10 kilometrów. Można łyknąć izotonika. Matko jaki słodki! Bleee, co ja kupiłem? Najwyższa pora przestać kupować randomowe napoje na wyścigi! Całe szczęście, że Kaśka dała mi jeszcze półlitrówkę wody, bo bym się zalepił tam na amen. W końcu popijałem tym izo dwie tabletki dekstrozy, która już jest słodka.
Dalszy przebieg jazdy trochę się rozmywa. Wyciskanie prędkości jak najmniejszym kosztem, ekonomizacja ruchu na podjazdach, schodzenie w dół i wydłużanie odepchnięć na zjazdach. Chyba w miarę szybko się jechało. Nie tak jak w pociągu na początku, ale przyzwoicie. Ale plecy bolą coraz bardziej. Zaczyna się oszukiwanie samego siebie, że nie boli, że oprze się ręce na kolanach to będzie odpoczynek. Sam nie wiem kiedy koło mnie pojawiają się kolejne osoby. Przy takich prędkościach, to nie są topowi zawodnicy, ale przynajmniej jest z kim jechać. Ale robi się coraz ciężej. Każda nawrotka jest wyzwaniem i trzeba po niej gonić. Na prostej odrabiam, ale na kolejnej nawrotce tracę.
W pewnym momencie do świadomości opanowanej głównie utrzymywaniem w ryzach bólu pleców oraz podstawowymi kalkulacjami kiedy przyspieszyć na zjeździe, żeby jak najmniejszym wysiłkiem podjechać na przeciwstok, przebija się dziwny dźwięk przy odkładaniu lewej rolki. Od razu przypomina mi się niedawny przypadek poluzowania szyny. Ale przecież zakręcałem wszystko na klej! Patrzę w dół – prosto. Podnoszę rolkę do góry, patrzę na śruby – nic się nie wykręca. Druga – to samo. Wszystko ok. Po chwili się orientuję, że numer startowy na lewej nodze momentami jest szarpany przez podmuchy wiatru i w momencie odkładania rolki jest do tego w najlepszej pozycji. Uhm.
Po mniej więcej połowie dystansu plus pięć okazuje się, że ostatnia prosta przed nawrotką i powrotem zaczyna być miejscem solidnego dmuchania albo i dęcia wiatrem prosto w ryj. Złapanie kogoś do jazdy zaczyna być palącą potrzebą. Ale akurat nie ma. Kolejna nawrotka i jazda z wiatrem w plecy. Powinno być łatwiej, ale jakoś nie jest. Plecy solidnie bolą. Pojawia się zmęczenie. Nie ma nic co pozwoliłoby oderwać myśli od tych rzeczy. Zaczynam grzebać po kieszeniach, wyciągam żel z kofeiną. Slurp, poszło. Jeszcze ze trzy tabletki dekstrozy. Izotonik? Boże zachowaj! Tylko woda! Zajęty jedzeniem i walką z plecami przestaję się odpychać na odrobinkę za długą chwilę i toczę się jeszcze po zjechaniu z górki powoli dążąc do zatrzymania. I nie chce mi się znowu zacząć ruszać nogami. Po co się tak męczyć?
Upadek. Mentalny. To taki ze mnie zawodnik?
Nie że tyłek boli, ale duma. Nie ma sił, nie ma motywacji. Na pewno nie uda się zrealizować celów. Już posprzątane. A byłem tego taki pewien! Może zejść? Na tą myśl, aż dreszcze mnie przeleciały! Nigdy jeszcze nie zszedłem z trasy, a na każdym maratonie bywały momenty zwątpienia. No i kij, że nie zrealizuję celu! Bo to pierwszy raz muszę zjeść tę żabę? Znowu zaczynam jechać. Staram się koncentrować na technice, nie dlatego, że wierzę w sukces, ale by mieć na czym skupić myśli. Odkładać we właściwym momencie. Choć odrobinę wychodzić na zewnętrzną, chociaż zmęczone mięśnie nie trzymają już dobrze stopy w bucie.
I jak walczę ze sobą po cichutku dogorywając słyszę z tyłu „- Tomek, łap się, jedziemy!” W pierwszej chwili nie rozpoznaję głosu, ale jak powtarza, to poznaje Kubę. Ale jak to Kuba jest z tyłu? Przecież jak się gramoliłem z rowu, to był przede mną! Musiałem go potem minąć i nie zauważyłem. Pewnie też nie ma lekko. Ale macham ręką, bo nie widzę szansy na podniesienie tej rękawicy. W tym momencie mnie mijają i widze, że prowadzi Kaśka, za nią Kuba i jeszcze ktoś. No i Kaśka jedzie w swoim najlepszym stylu: długie, niespieszne, superpłynne odepchnięcia. Nawija drogę na koła, a jakby zupełnie bez wkładania w to siły.
Nie wiem dokładnie co się stało, ale decyzja się sama podjęła bez udziału mojej świadomości. Naglę się orientuję, że sprintuję za pociągiem, po chwili go łapię i z ogromną ulgą zaczynam jechać w drafcie Kuby, ale utrzymując rytm nadawany przez Kaśkę. Czuję jakbym wynurzał się z dusznej ciemnicy. Jestem w grze. Znowu jadę. Czuję wiatr na twarzy, słyszę szum kół. Jakimś cudem technika się sama poprawia. Nogi wchodzą głębiej, wracają wcześniej, odkładają się płynniej. Bo mam kogoś kto nadaje rytm. Ze zdumieniem orientuję się, że pomimo bólu pleców nogi nie są zmęczone! Jestem w stanie zejść trochę niżej i dzięki temu wydłużyć odepchnięcie. I jeszcze niżej. I jeszcze. Już wystarczy, już odepchnięcia się robią dłuższe niż Kaśki, nie chcemy tego stracić. Tak trzymaj.
Przejeżdżamy w ten sposób razem chyba prawie 15 kilometrów. Jakimś nieodgadniętym cudem ogarnąłem się na tyle, że nawrotki przestają być problemem. Bo koncentruję się na pociągu w którym jadę, na rytmie i utrzymaniu w drafcie. Momentami jestem już tak spokojny swojego utrzymania się, że przedłużam momenty jazdy rozpędem z rękami na kolanach, żeby plecy trochę odpoczęły pozwalając pociągowi ciut odjechać. Potem parę dłuższych kroków i jestem z powrotem na plecach ostatniej osoby. W pewnym momencie przypominam sobie o zegarku, patrzę, a tam godzina dwadzieścia. W tym momencie świat zrobił trochę fikołka, bo zaczynam liczyć i nagle się okazuje, że z czasem jest bardzo dobrze! Kilometrów mało i jak nagły szlag nie trafi, to będzie poniżej godziny czterdzieści! Ale jak to?! Przecież było tak źle! To chyba jednak nie jechałem tak wolno jak mi się wydawało, albo wcześniej strasznie musiałem zapierniczać i sporo nadrobiłem?!
Szybko zbliżamy się do nawrotki. Orientuję się, że to będzie ostatnia. Nie ma stresu, jest dobrze. Hamuję ile uważam za stosowne, czyli prawie do zera i sprintuję za pociągiem. Zostało zatem ostatnie pięć kilometrów z wiatrem w plecy. Przejechałem trasę w tę stronę już chyba siedem razy, ale nie do końca świadomie i nie kojarzę dokładnie w którym momencie odsłoni się ostatni zakręt przed prostą do mety. Na pewno dwie górki do wjechania i potem jakoś tak to będzie już to. No to liczę te górki, te zakręty. Cały czas świadomy tego jak wysoka jest moja pozycja, jak bolą plecy. Staram się zejść niżej na nogach i wydłużać pchanie, ale czuje, że nogi są coraz sztywniejsze. Próbuję coś zmienić i zaczynam pchać bardziej z pośladka choć nie schodzę nisko. I nagle czuję, że odpycham się z większą siłą. O, ciekawe, coś nowego. Do wyczajenia później.
Jest ostatnia prosta. Wcześniej sobie wyobrażałem, że przejadę ją całą sprintem, ale w momencie jak wszyscy przyspieszają, to ten mój kulawy w tym momencie sprint starcza na tyle, żeby nie zostać daleko z tyłu. Oni przyspieszają, ja staram się tylko niwelować straty i nie zabić o sztywne nogi.
W końcu jest! Kreska mety! Głośnik charczy: „… trzydzieści cztery!” Nie rozumiem. Zegar wyświetla tylko minuty i sekundy, też nie rozumiem. Zaraz za metą można złapać medale, ale wjechaliśmy za gęsto i gość nie nadąża z wydawaniem, ja cofnąłem rękę, bo mogłoby być zderzenie. Nie hamuje, toczę się z rękami na kolanach ciesząc tym, ze nie muszę już się podnosić i mogę dać odpocząć plecom. Na ten moment nic więcej mnie nie interesuje. Jest ok.
Naprzeciwko mnie jedzie uśmiechnięta Kaśka i mówi, że przyjechaliśmy w godzinę trzydzieści cztery! Gratuluje mi, a ja patrzę na nią i nie rozumiem.
To musi być jakaś pomyłka. Może i początek był bardzo dobry, a końcówka w miarę ok, ale między nimi była większość drogi przejechana samemu w coraz gorszym tempie i z fatalnym nastrojem. Ok, rozumiem co do mnie mówi na poziomie intelektualnym, ale mimo wszystko nie wierzę. Uśmiecham się, pytany czemu się nie cieszę mówię, że przecież się cieszę. Uśmiecham, ale obserwuję to jakby z boku. Ok. Trzeba samemu zobaczyć listy. Jedziemy z powrotem do pomiaru. O, są już kartki… Szukamy.
O. Jest. Godzina trzydzieści cztery i trzydzieści osiem sekund. Kurczę. To jednak prawda.
Czuję się jakby między mną, a światem wisiała taka napięta błona, przez którą powoli, bąbelek po bąbelku przesącza się świadomość tego, że po tylu staraniach udało się wreszcie to zrobić. Mam <1:40. I nie o sekundę, czy dwie. Nie psim swędem. To jest solidne pięć minut. Nawet pięć i pół. A od poprzedniego najlepszego wyniku w Berlinie to ponad sześć!
Ja cię...
Potem do głosu dochodzi zmęczenie. Trzeba się ogarnąć i wracać. Jedzie się szybko, na szczęście możemy się zmieniać bo odległość duża. W domu jestem jakoś tak po jedenastej. Jeszcze przed pójściem spać sprawdziłem co mówi Endo. A Endo mówi, że życiówkę na kilometr tylko wyrównałem, ale wszystkie pozostałe odcinki, łącznie z maratonem są poprawione. I na trzy. I na pięć. I na dziesięć. I na dwadzieścia. I na półmaraton. I w końcu oczywiście na maraton.
I wtedy dopiero zrozumiałem, że może i było w środku wolno, ale to było subiektywne. Bo to co teraz jest dla mnie wolno, gdy jadę dogorywając, to kiedyś bym nie dał rady tak jechać będąc w dobrej formie. O ile najlepsze kilometry jadąc z pociągiem to było poniżej minuta pięćdziesiąt, to większość tych samotnych to było dwa dziesięć, max dwa dwadzieścia. Jakoś tak. Wtedy, kiedy miałem kryzys i prawie się zatrzymałem było koło dwa i pół. Per saldo wszystko się złożyło na dobry czas.
I dopiero te suche liczby zapaliły mi w środku lampkę. Aż się zastanawiałem idąc uśmiechnięty do łóżka, czemu nie świecę oczami. Ale to najwyraźniej nie jest takie światło.
Jest dobrze.
…
PS. A będzie lepiej! Już teraz jeśliby się poukładało to czas poniżej 1:30 jest w zasięgu.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Gratulacje ogromne, i ciesze sie ze moglem przy tym byc 🙂 Bezcenne rozmowy przed i po. Uswiadomienie jak bardzo patrzymy na brak, a nie zasób. Super doswiadczenie, które pokazuje w praktyce ile tego zasobu jednak jest 🙂 Perspektywa sie zmienia 🙂
Wysłany przez: @tomcatJest dobrze.
Jeszcze raz graty, a za to najwieksze 🙂
@tomcat
Aż mi się emocje udzieliły jak to czytalam. Jeszcze raz wielkie gratulacje. Ty nawet nie wiesz jak mnie ucieszył Twoj wynik (inne zresztą też, bo oczywiście wnikliwie prześledziłam?).
Tomek to teraz chcąc nie chcąc, a raczej na pewno chcąc, kolejny wyścig poniżej 1,30. A zresztą nieważne jak kolejny. Ważne że teraz było świetnie.
Wysłany przez: @joannap@tomcat
Aż mi się emocje udzieliły jak to czytalam. Jeszcze raz wielkie gratulacje. Ty nawet nie wiesz jak mnie ucieszył Twoj wynik (inne zresztą też, bo oczywiście wnikliwie prześledziłam?).
Tomek to teraz chcąc nie chcąc, a raczej na pewno chcąc, kolejny wyścig poniżej 1,30. A zresztą nieważne jak kolejny. Ważne że teraz było świetnie.
Bardzo dziekuję. 🙂
Szkoda, że Ciebie też tam nie było. Tylu bliskich, choć dalekich znajomych tam było, a Ciebie brakło 🙂
A do Gorlic się nie wybierasz 3 października?
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
@tomcat
Cholercia jak patrzę na Wasze wyniki to piękna średnia forumowa - jest plus ze nie pojechałam bo bym bardzo zaniżyła?.
A na poważniej - zadziwiające ile radosci może sprawić samo czytanie Twoich wrażeń, oglądanie zdjęć na Fb, wynik faceta któremu oddalam pakiet (byl pierwszy raz a pojechał lepiej niż ja gdy w Berlinie poszło mi fanomenalnie?). Oczywiście jest żal. Ale jakoś mi się emocje pozytywne dziś udzielìły i jest ok. Gorlice z powodów wirusowych też odpuszczę ale za rok będę wszędzie?
Wysłany przez: @joannapze nie pojechałam bo bym bardzo zaniżyła
spoko spoko wyreczylem Cie, mowilem ze ja dzierzyc bede forumowa czerwona latarnie 😉
A wiadomo juz ile mial Felix? Bo w wynikach nie ma, a 4ty czas to jest chyba 1h05...
Ostatni post: Jakie rolki fitness dla dorosłej osoby Najnowszy użytkownik: sophiaconnibere Ostatnie posty Nieprzeczytane Posty Tagi
Ikony forów: Forum nie zawiera nieprzeczytanych postów Forum zawiera nieprzeczytane posty
Ikony wątków: Bez odpowiedzi Odwpowiedzi Aktywny Gorący Przyklejony Niezaakceptowany Rozwiązany Prywatny Zamknięte