Kicking Asphalt 2021
Nd 8 lis 20
Udało się wczoraj z treningiem, ale czy nie będzie ostatni przed drugim totalnym lockdownem? Strasznie byłoby szkoda. Paweł za każdym razem porządnie przeciąga nas pod kilem, ale efekty później widać gołym okiem.
Jak tym razem wyglądał trening grupy zaawansowanej? W miarę standardowo. Krótka rozgrzewka, potem unihokej na dogrzanie i zakładamy rolki. Plan był napięty, nie było za dużo czasu na swobodne rozjeżdżenie. Praktycznie od razu przeszliśmy do ćwiczeń w niskiej pozycji. Nogi są zupełnie inne niż kiedyś i ćwiczenia dwunożne mogę robić w tak niskiej pozycji jak tylko chcę. Umiejętność utrzymania pełnego ciężaru na mocno zgiętej nodze pozwala na wyczucie nowych głębi odepchnięcia w bok. Jeśli odpychając trzyma się kółka pionowo jak najdłużej, czyli sukcesywnie w trakcie kopnięcia wygina stopę w kostce to skuteczność odepchnięcia na mimo wszystko śliskiej nawierzchni mocno wzrasta. Jest lepsza przyczepność i o wiele lepszy napęd. Na razie zaczęło wychodzić tylko podczas ćwiczeń techniki, ale może kiedyś będę w stanie sięgnąć po to podczas wyścigu?
Siła pozwala bawić się technikami dwunożnymi, ale co z jednonożnymi? Paweł docisnął nas przy jeździe na jednej nodze. Mieliśmy jechać w zgięciu 90 stopni, ale tak naprawdę i bez oszukiwania. Na jednej nodze to jednak trzeba się napiąć. Na początku nie było łatwo, ale po dociśnięciu faktycznie zszedłem aż tak nisko i na mocniejszej prawej i na słabszej lewej. Potrzeba jeszcze więcej siły w nogach, bo samo utrzymanie w tak niskiej pozycji na jednej pochłania prawie sto procent. A dobrze by tak mieć jeszcze trochę np. na jechanie.
Ale super fajne, że Paweł docenia moje postępy. Mówił: "- Ech, jakbym Ci zrobił teraz zdjęcie..." w kontekście, że trudno uwierzyć jak dobrze to wygląda..." Trzeba będzie kiedyś, będę miał co pokazać wnukom!
Trudno powiedzieć ile dokładnie treneiro nas trzymał na ćwiczeniach w niskiej. Prawdopodobnie ze dwadzieścia minut z dwoma przerwami po jednym kółku. A potem przeszliśmy do innych ćwiczeń. Najpierw slalom na jednej, potem latający holender, czyli w sumie też slalom, ale taki na dwa metry szeroki i dużo szybszy. Z grupy może ze trzy osoby to ogarniają na ten moment. Reszta, w tym ja, kaleczy strasznie. Tego typu slalom w niskim bucie wymaga precyzyjnego operowania kostką. Dopuszczenia do tego, żeby kostka wykrzywiła się na zewnątrz, czego wszyscy się jakoś boją. Ale nie ma opcji, to jest ruch potrzebny w double pushu.
Innym drobiazgiem były łuki w lewo, które mieliśmy przejeżdżać na lewej nodze. Nisko. Ach, masakra. Wydaje się, że brakuje mi jeszcze trochę siły. Jeśli sto procent używam żeby jechać na nodze w niskiej pozycji na prostej, to teraz jak wchodzi się w łuk i jeszcze zaczyna siła odśrodkowa robić swoją brudną robotę, to mięśnie wymiękają. Ale po fakcie wykryłem progresję, która może doprowadzi mnie do opanowania tego chwytu. Jeśli mamy przejechać łuk dwuoporowo, ale z zatrzymaniem kopnięcia prawą w maksymalnie wysuniętej pozycji, to wtedy trzeba i tak utrzymać praktycznie całą wagę na lewej nodze, a prawa w sumie tylko przeszkadza. Może następnym razem spróbuję ją podnieść?
No i cóż… nie ma takiej siły, z którą nie poradzą sobie trzy, cztery minuty jazdy dwuoporowej w niskiej pozycji. Zaczyna się łatwo, ale już po chwili uda zaczynają płonąć, a po jeszcze kolejnej chwili wszystko już boli, oddech się rwie i nie ma szans nadążać. Klasyczne objawy zakwaszenia. Co z tym można zrobić? Ćwiczyć więcej. A oprócz tego moja dietetyk poleciła mi ładowanie kreatyny i beta alaniny. Kreatyna przyda się nawet jak nie trafię na siłkę „pod sztangę”, bo te nasze ćwiczenia są mocno siłowe. A beta alanina ma za zadanie opóźnić moment zakwaszenia mięśni. Bo jeśli pracuje się na tak wysokich obrotach, musi się wykorzystywać aż tak dużo dostępnej mocy, to zakwaszenie i odcięcie jest niewyjęte. Jedyne co docelowo można zrobić, to większą siłę. Wtedy zamiast pracować na 98% będzie można pracować na 60% i to zupełnie inna historia.
Zaznaczę jeszcze, że mix atomów boom w twardości F1 z jednym zielonym amwingiem 85A dużo lepiej się sprawdził na hali niż mix MPC red magic xxfirm z jednym xfirm. Na poprzednich zajęciach co chwilę czułem poślizgi, a wczoraj chyba w ogóle. Może to zwiększona adaptacja do podłoża, ale koła raczej też.
Chyba już nikt nie wierzy, że nie będzie lockdownu 2.0. Szkoda wielka. Zamkną nas, czas będzie uciekał. Trzeba będzie pracować samemu, ale to mimo wszystko nie to samo. Wiele razy się łapałem na tym, że coś co nie wychodziło w zeszłym tygodniu zaczyna wychodzić, albo chociaż mniej nie wychodzi w kolejnym tygodniu. Było nie było układ nerwowy też jest trenowany i też się adaptuje.
I tego treningu żadne przysiady nie zastąpią.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Wysłany przez: @tomcatChyba już nikt nie wierzy, że nie będzie lockdownu 2.0. Szkoda wielka. Zamkną nas, czas będzie uciekał.
Znalazłeś optymiste :D. Co prawda od jakiegoś czasu sprawdzam http://dupometr.pl/ ale w lockdown 2.0 nie wierzę...
Cz 12 lis 20
Niespodziewanie trening z przyszłej soboty został odwołany i trenowaliśmy zamiast tego wczoraj późnym wieczorem. Już zapomniałem jak to jest wracać z treningu przed jedenastą w nocy. I jeść wtedy kolację... ups, posiłek potreningowy.
W poniedziałek wieczór, dwie pełne doby po treningu z ostatniej soboty, zapuściłem sobie jazdę na trenażerku. Tym razem padło na maraton w koreańskim Jeonju z 2019 roku. Założenie było, aby utrzymać moc progową, czyli okolice 210-220 watów przez czas trwania filmu. Okazało się jednak być trochę zbyt ambitne i już po pół godzinie nogi miały ochotę produkować już tylko 180, a o przekroczenie 200 trzeba było walczyć i walczyć i walczyć. Wydawało się, że po prostu są zmęczone, a najbardziej czuć było mięśnie czworogłowe nad kolanami. To będą te, które najmocniej dostają przy jeździe w niskiej pozycji. Najwyraźniej nie zdążyły się odpowiednio zregenerować. Po dwudziestu minutach walki zaczęło mi się wydawać, że czuję w nich jakieś kłucia i po zastanowieniu odpuściłem. Nie warto ryzykować nawet drobnej kontuzji. Spłynąłem z siedzenia rowerka z nieprzyjemnym uczuciem porażki, ale i obserwacją, że coś jest nie halo z moją regeneracją. Pytanie co? Niby się rozciągałem porządnie po treningu w sobotę, ale w niedzielę już nie, a nogi były wtedy mocno pospinane.
We wtorek już wiedziałem o środowym treningu, więc odpuściłem skating dryland wiedząc, że i tak nie będzie lekko. Teoretycznie zatem byłem w pełni wypoczęty w środowy wieczór. A jednak i tak było ciężko.
Nie ma co zakładać, że elementy, które dobrze wychodziły ostatnim razem będą wychodziły równie dobrze kolejnym. Za każdym razem wymaga to starań i wkładania stu procent uwagi i skupienia. Siły i sprytu gdzie trzeba. Nogi okazały się być w leniwym nastroju i dostałem napomnienie od Pawła, że „fejkuję” power boxa, bo pchająca noga nie idzie prosto w bok naprzeciw największemu oporowi, tylko się otwiera, bo tak jest łatwiej. Możliwe, że po prostu skupiałem się na utrzymaniu ciężaru ciała na jadącej nodze, a pchająca była na autopilocie. Poprzednio mi to wychodziło lepiej.
Tematem przewodnim dzisiejszych zajęć było przede wszystkim nauczenie się jazdy i różnych slalomów na jednej nodze. W niskiej pozycji oczywiście. Sama jazda na jednej w niskiej pozycji wymaga skupienia. Utrzymanie trzech punktów (bark-kolano-palce) w jednej linii jest możliwe tylko przy prawidłowym obciążeniu zewnętrznej krawędzi. Ciągle nie jest to oczywiste. Ale lepiej, żeby się stało i to prędziutko, bo jazda na wprost to małe miki w porównaniu do slalomów w tej pozycji. I jak piszę o slalomach, to nie mam na myśli delikatnego bujania się od prawej do lewej. Chodzi o aktywne skręcanie na wewnętrzną i zewnętrzną krawędź z pięty z wygenerowaniem przez skręt napędu. Żeby to wychodziło trzeba być perfekcyjnie stabilnym, a co najważniejsze odruchowo odzyskiwać stabilność w ułamku sekundy po ewentualnych chwiejnościach.
Przy mniej więcej dwumetrowej szerokości ścieżki głębokość skrętu wymaga położenia kół mniej więcej 30-45 stopni do podłoża. O ile stopa radzi sobie z tym na wewnętrznej krawędzi, to na zewnętrznej głowa ma duży problem dopuścić do takiego przechyłu. Jest walka z lękiem. „- But taki niski, kostka taka wygięta, wszyscy umrzemy!” Nie jest spokojnie i szybko nie będzie. Na ten moment dochodzę do tych trzydziestu stopni na zewnętrznej, ale tylko z podparciem z tyłu przednim kółkiem drugiej nogi. I tak wrażenie niepewności jest mocne. Trzeba ten ruch oswoić. Dopuścić wyginanie się kostek na zewnętrzną, dociskanie kostki do tej cholernej karbonowej cholewki. Z jednej strony to bolesne, a z drugiej uspokajające, to przecież ta właśnie gniotąca cholewka nie pozwoli, żeby kostka zwinęła się w rulon. Jednak to, że mi się udało dojść do tak głębokich zwrotów na zewnętrznej samo w sobie jest dla mnie osiągnięciem. Ale do stanu oczekiwanego jest jeszcze bardzo, bardzo daleko.
Na dobicie robiliśmy technikę łuków. Żeby być super stabilnym w szybkim łuku musisz być w stanie przejechać go całego na każdej jednej nodze. Z czego wewnętrzna jest ważniejsza. No i wymaga to zrobienia czegoś, czego nie potrafię w tym momencie zrobić. Paweł zagiął na mnie parol, docisnął, kazał się rozpędzać na prostej jeszcze i jeszcze mocniej i wtedy wchodzić w wiraż na zewnętrznej krawędzi. Jego zdaniem brakowało mi podtrzymywania przez siłę odśrodkową. Ale pomimo tego, że rozpędzałem się do granic bycia wyrzuconym na zewnętrzną nie udało się przełamać. Głowa wygrała… Już momentami miałem dosyć, chciałem tym wszystkim pieprznąć w kąt i usiąść w drugim obrażony na cały świat, ale Paweł nie odpuszczał i musiałem się starać dalej. Ile tam jeszcze siły w nogach miałem tak wszystko zużyłem na próby. Przestałem próbować dopiero jak było jasne, że za chwilę wprasuję się na dużej prędkości w barierki, bo nogi mnie nie utrzymają. Zresztą akurat był koniec treningu. Dwie minuty na rozjeżdżenie i rozciągnięcie.
O ile poprzedni trening podbudował, to ten mną rzucił o glebę - w mentalnym tego słowa znaczeniu, bo udało się nie upaść mimo wszystkich tych siupów. Zostało przede mną postawione jasne zadanie. Trudne. Ale jeśli uda się je zrealizować, nauczyć się pełnego wykorzystywania zewnętrznej krawędzi w zwrotach, to aż trudno przewidzieć gdzie to może mnie zaprowadzić w kontekście uzyskiwanej prędkości na prostej.
Nie ma lekko, trzeba piłować dalej.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Nd 15 lis 20
Niespodziewanie jak na połowę listopada wyrobiła się tak piękna pogoda, że aż nie sposób nie wyjść na rolki. Więc i wczoraj i dzisiaj udało się zrobić sensowne treningi. Na tyle sensowne, że kwantyfikująca i mierząca subiektywny wysiłek Strava zakrzyknęła do mnie: wstrzymaj rumaka, to za duży przyrost obciążenia w stosunku do poprzedniego tygodnia!
Sobota to samotna jazda po Błoniach, w godzinach największego chyba niestety tłumu. Brak regularnych długich jazd dał się odczuć i zwykły, niezbyt szybki, choć interwałowo przejechany półmaraton wymęczył. Co cieszyło to poczucie dużej kontroli nad rolkami pomimo tego, a może właśnie dlatego, że za namową trenera przestałem wiązać buty. Przytrzaskuję tylko końcówki sznurówek klapą i lekko dociągam klamrę. Co na początku wydawało się być niebezpiecznym szaleństwem teraz nie robi żadnego wrażenia. Stopa kontroluje płozę. Przynajmniej dopóki mięśnie robiące stabilizację, czyli w dużej części goleniowe, się nie zmęczą. Swoją drogą „winę” za poprawę stabilizacji i widoczny rozwój mięśni goleniowych kładłbym na karby cotygodniowych treningów skating drylandu. Podczas tych treningów najwięcej pracuję nad tym elementem.
Z kolei w niedzielę udało się umówić z Pawłem Pi na Kolnej. Słoneczne dwanaście stopni, delikatny wiaterek. Cudnie! Oczywiście takie samo zdanie miała cała reszta rezydentów prawie milionowego Krakowa i okolic, którzy tłumnie pojawili się na wiślanych wałach. Było „trochę” ciasno, chociaż może nie aż tak ciasno jak tamtego sierpniowego wieczoru, kiedy sprawdzałem jak jeździ się na kołach 125 po dwóch latach przerwy...
Jazda z kimś w parze i to z kimś szybszym to jest zupełnie inna para trampek! O ile poprzedniego dnia bujałem się po Błoniach jak dżentelmen, to tym razem było dociskanie i to zarówno gdy ciągnąłem jak i gdy goniłem. Przez całe lato jeździliśmy co tydzień i z jazdy na jazdę było coraz lepiej. Jednak skończyło się to już dwa miesiące temu i to bardzo czuć: nie ma takiej kondycji, nie ma takiej wytrzymałości jak była. Technika oczywiście została, ale prędkości niższe.
Był jednak taki moment jak wracaliśmy już z Salwatora, gdy wyrobiła się luka w szeregach ludzi deptających i rowerujących po ścieżce, Paweł rzucił: "- Ciśnij!" i przyspieszyłem akurat na pierwszym zjeździe za mostem. Tam są takie hopki: w dół, lekko w górę, jeszcze raz w dół i dopiero do góry i wypłaszczenie. Tak pięknie mi weszło to przyspieszenie na tym zjeździe… Zero zawahania, zero niestabilności, dobra kontrola krawędzi. Tym razem udało się zejść niżej i pociągnąć przez całą długość hopek. Potem znowu pojawiły się jakieś dzieci ciągnięte w przyczepkach rowerowych, zakonnice z wózkami i inne testy spostrzegawczości i zwinności. I prędkość poszła się bujać. Ale przez chwilę było bardzo pięknie.
Braki formy wyszły pod koniec, bo ostatni kilometr już wymiękłem, odpuściłem gonienie Pawła. Tradycyjnie pierwsze strzeliły plecy. Pewnie to znaczy, że za bardzo im odpuściłem. Na wiosnę było tak samo, dopiero po jakichś trzech jazdach zacząłem dojeżdżać razem z chłopakami.
Weekend pod znakiem pięknej pogody i jazdy był super. Zwłaszcza szybsza jazda z Pawłem dała dużo satysfakcji. Choć i niedosytu, bo raz warunki nie dopisały, a dwa jednak sił trochę za mało. Ale potwierdza się, że jedno co muszę dodać do swojej jazdy to zejście w dół. Muszę usiąść, dać pracować dużym mięśniom, wykorzystać długość nóg do odpychania i jednocześnie schować przed wiatrem.
Coraz częściej spotykam się z pochwałami mojej techniki. Oczywiście widzę ile jeszcze do poprawy, ale i tak nie będzie kolejnego przełomu jeśli nie będę jej wykonywał zachowując jednocześnie dobrą pozycję rolkarską. Próbowałem, oczywiście, że próbowałem dzisiaj. No i jednocześnie z dostępem do większej siły czuć ograniczenia mobilności. To trudne jak nie jest się dzieciakiem. Nie będzie szybkich sukcesów, ale powolny, mozolny progres. Zobaczymy po zimie co się zmieni.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Sb 21 lis 20
Pogoda powoli wraca do normy. Te nienormalne jak na listopad dziesięcio- czy dwunastostopniowe upały szczęśliwie się skończyły i temperatury powoli wkraczają w standardowe dla tej pory roku strefy poniżej zera w nocy i poniżej piątki w dzień. Jak się ubrać na jutrzejszą jazdę po wiślanych wałach? Będę jeszcze myślał. Ale neoprenowe pokrowce na buty już wyciągnąłem. Przydadzą się, skoro mogę wcisnąć do butów tylko najcieńsze skarpetki.
Porozmawiajmy o dzisiejszym treningu. Godzina dziewiąta rano zupełnie nietypowo dla mnie okazała się być godziną bardzo wczesną, zbyt wczesną. Jakoś tak powoli się zbierałem i w dodatku równo godzinę przed planowanym rozpoczęciem treningu wciągnąłem na śniadanie wielką michę warzyw z oliwą i paroma kulkami mozzarelli popchniętą kilkoma pajdami chleba z hummusem. Po fakcie zacząłem się zastanawiać, czy nie pożałuję obżarstwa jak tylko zacznę biegać na rozgrzewce. Ale na szczęście kolki i inne takie przyjemności zostały mi oszczędzone. Choć warzyw nie trawi się jakoś bardzo szybko…
Tym razem grupy początkująca i zaawansowana zostały połączone w jednym półtoragodzinnym okienku. Po dwudziestominutowej rozgrzewce, w której udało się zmieścić krótkie symulacje, założyliśmy rolki i grupa zaawansowana rozpoczęła rzeźbienie ćwiczeń techniki w niskiej pozycji, czyli nasze „skating ABC”. Ostatnie obciążenie dla kopytek było w środowy wieczór, więc powinny być w pełni gotowe na przyjęcie tych ciosów. Nie były. Ale nie ma wyjścia, trzeba zacisnąć zęby i zejść niżej. Poza utrzymywaniem niskiej pozycji udawało się pamiętać też o luzowaniu kostki nogi kopiącej, aby pozwolić rolce pojechać z możliwie pionowymi kostkami. Daje to bardzo dobre uczucie przyspieszenia, bo z jednej strony kąt pod którym się odpycham znacznie się poprawia, rolka się nie otwiera, a z drugiej koła tocząc się na samym czubku uzyskują lepszy uchwyt podłoża, nie ślizgają się. Jedna mała zmiana, a aż tyle poprawy. Na tyle widocznej, że Paweł pochwalił. Rolka napędzająca pięknie utrzymuje się w linii z rolką jadącą. W sumie to z daleka widać jaka jest pozycja rolki odpychającej w stosunku do rolki jadącej. Dopuszczalne przesunięcie jest o dwa, no trzy kółka z tyłu.
Osobną sprawą były łuki. Nieszczęsne łuki, a bardziej w sumie nieszczęsny ja jak przychodzi do łuków w prawo. Zawsze cierpię, męczę się na nich potwornie i w dodatku za skarby starożytnego Kitaju nie jestem w stanie pojechać szybko. Tym razem jednak pamiętając o dobrych skutkach pracy kostką na prostej zacząłem także tutaj próby lepszego ułożenia się kostką w wirażu i ku swojemu zaskoczeniu, w pewnym momencie poczułem, że stabilnie stoję na podeszwie mocno pochylonego do środka zakrętu buta. Bez walki, bez zmęczenia. Jednocześnie jakby ktoś zwolnił hamulec ręczny, zamiast hamować zacząłem przyspieszać. W kolejnych łukach zacząłem też obniżać pozycję i ku swojemu zaskoczeniu głowa nie protestowała. Dzięki świeżo zyskanej stabilności można pozwolić sobie na więcej, nawet na ograniczenie mobilności przez zejście niżej.
Rozzuchwalony powodzeniem zupełnie inaczej podszedłem do jeżdżonych chwilę później slalomów jednonożnych. Wcześniej stosowałem podparcie przednim kółkiem drugiej nogi i trudno mi było z niego zrezygnować. Ale Paweł kazali przestać się podpierać. No to się nie podpieramy. Niska pozycja na jednej nodze i robimy slalom. Ciężko, ale jeśli dopuści się ruch stopą, zluzuje kurczowe trzymanie kostki w pionie, pozwoli stopie popracować na boki, to nagle okazuje się, że się da. Da się! To nie są takie slalomy z napędzaniem przez double-pusha jak pokazuje nam Paweł, ale do tego też dojdziemy. Jestem coraz spokojniejszy, że to się w końcu uda.
Na koniec porobiliśmy jeszcze trochę wyskoków z jednej nogi w niskiej pozycji. No może nie wysokich wyskoków, ale takich lekkich odciążeń jadącej nogi. To jest coś co może się zdecydowanie przydać podczas wyścigu, gdzie jedzie się w pociągu i nie ma jak obserwować w co się za chwilę wjedzie. Studzienka kanalizacyjna, dziura, szyna… Może to być wszystko. Może nie wystarczyć czasu na przeskoczenie, ale łatwiej, szybciej jest lekko podskoczyć, tylko tyle, żeby odciążona rolka łatwo przejechała po przeszkodzie. Kiedyś pewnie dojdziemy i do wysokich skoków. Nie od razu formę zbudowano.
Po wszystkim Paweł podszedł do mnie i pogratulował postępów. Narzeknąłem krótko, że są strasznie powolne, więc podkreślił wagę tego, że w ogóle są, bo to wcale nie takie oczywiste. No i przyznał, że patrząc na to jak teraz jeżdżę uważa mnie za swoje największe osiągnięcie trenerskie, bo zrobiłem największy progres ze wszystkich, których kiedykolwiek szkolił. Nie żebym był gotowym i skończonym rolkarzem już teraz, jeszcze sporo zostało, ale dużo już udało się zrobić, a zaczynałem z bardzo, bardzo niskiego C. Przyznał, że nie zapomni widoku jak pierwszy raz pojawiłem się na treningu, bo tego widoku po prostu nie da się zapomnieć. Byłem tragiczny. Ale praca z fizjoterapeutami i dużo własnych ćwiczeń oraz uczciwa orka na treningach ewidentnie oddała i teraz nie ma porównania do tego co było. Po prostu nie ma. A jeszcze jak uda się ogarnąć do końca krawędzie to skończy się gonienie grupy. W końcu dzisiaj już nie odstawałem od reszty.
Jeszcze tylko muszę to zrobić. Ciśniemy dalej!
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Nd 22 lis 20
Meteo.pl planowało na dzisiaj temperatury do plus pięciu stopni Celsjusza. Solidny poranny mrozik nie zapowiadał innego scenariusza. Wczesnoporanna wycieczka do stadniny w softsheliku praktycznie automatycznie wyciągnęła puchówkę hibernującą w garderobie, bo ciągnęło po kościach. Tym większym zaskoczeniem było rozkręcenie się temperatury do całych plus dziesięciu w okolicy południa. Piękne słońce i ciepły wiatr.
Właśnie. Wiatr.
Jak pojawiliśmy się z Pawłem Pi na Kolnej i zabrali za rozgrzewkę od razu dało się go zauważyć. Mocny, stały ciąg z zachodu. Z góry było wiadomo, że odcinek do Salwatora będzie genialny - z wiatrem w plecy, ale za to powrót zapowiadał się… wymagający. Tak to ujmijmy.
Ruszyliśmy delikatnie. Starałem się wyczuć buty, na ile dzisiaj mogę sobie pozwolić oraz dogrzać się. Po pierwszym kilometrze Paweł miał dosyć pozostawania z tyłu i mnie wyprzedził. Od tego momentu pozostawał 10-20 metrów przede mną. Jechaliśmy dobrze powyżej 30 kilometrów na godzinę i co chwila trzeba było ogarniać wyprzedzanie lub wymijanie pieszych lub rowerzystów. Widać było, że wspaniale go niesie. W swoim najlepszym stylu wycinał duże łuki na zewnętrznych krawędziach i nie dawał się dogonić. Nie miałem wyjścia i musiałem się dostosować równie zwiększając wychodzenie na zewnętrzną. Ciągle jeszcze tego typu jazda na dużej prędkości lekko onieśmiela, ale wypracowana stabilność pozwala opanować nieśmiałość i docisnąć. Cokolwiek bym jednak nie robił pozwoliło to tylko na utrzymanie stałej odległości do Pawła, a nie na dojście do niego.
Sytuacja zmieniła się po tym jak droga zakręciła na południe i wiatr zaczął dmuchać niby z boku, ale trochę też w twarz. Bardzo szybko go doszedłem, ale znowu mi odszedł na podjeździe pod cegielnię. Na odcinku salwatorskim jechaliśmy razem do momentu zagęszczenia się przechodniów. Ale to już były ostatnie podrygi. Pod komisariatem krótki postój, wymiana uwag. Paweł podpowiedział mi, żebym zostawił jodełkowanie pod górę na naprawdę już ostatni moment, gdy będę się wywracał z braku prędkości, a wcześniej ciągnął jak najdłużej normalnym krokiem, bo w momencie zmiany kroku prędkość drastycznie spada: w sekundę z dwudziestu kilometrów na godzinie robi się dziesięć.
Powrót na początku nie był specjalnie trudny, ale wiadomo było, że miody czekają na końcu, na odcinku na którym wały są odsłonięte z każdej strony. Tuż zanim wjechaliśmy na ten odcinek wyprzedziło nas dwóch młodych chłopaków na MTB i stwierdziłem, że to jedyna okazja i dar od Niebios. Dogoniłem i siadłem im na koło. A jak tylko wyjechaliśmy z za zakrętu, na te odkryte wały, gdzie w tamtą stroną tak pięknie nas niosło, trafiliśmy na taką ścianę wiatru, że nie tylko rowerzyści zwolnili, ale i my pomimo ich osłony. Rowerzyści zjechali na prawo dając nam wolny przejazd, ale nawet mi w głowie nie było ich wyprzedzać. Turlaliśmy się grzecznie za nimi, bo porywy były tak silne, że momentami prawie zatrzymywało i trzeba było ich gonić. Po przejechaniu odsłoniętej prostej grzecznie podziękowałem za osłonę i wyprzedziliśmy ich dojeżdżając do końca już swoim tempem.
Strava powiedziała, że z powrotem było "nieco wolno", ale odcinki w tamtą stronę okazały się, jakżeby inaczej, rekordowe. Pierwszy raz przejechałem wały w czasie poniżej dziesięciu minut poprawiając czas z dwudziestego dziewiątego sierpnia o blisko dziesięć sekund (EDIT: siedem, było równo 10:00). Wtedy co prawda nie wiało, ale jechaliśmy większą grupą, było ostro i była dobra forma. Teraz pomógł wiatr.
Fajnie było. Nieczęsto zdarza się okazja, aby popracować spokojnie nad techniką na dużej prędkości. Uczucie jest znakomite i można się przekonać, że możemy więcej niż się nam wydaje.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Wysłany przez: @joannapWysłany przez: @tomcatSb 21 lis 20
Po wszystkim Paweł podszedł do mnie i pogratulował postępów.
Gratulacje
Wysłany przez: @tomcatSb 21 lis 20
. Narzeknąłem krótko, że są strasznie powolne
bez narzekania, by się nie liczyło 🙂
Dziekować, dziekować. 🙂
To tylko tak proforma, bo Paweł nam co tydzień coraz bardziej dobitnie udowadnia, że nie umiemy jeździć, ale postępy faktycznie są. Nie da się zaprzeczyć.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Cz 26 lis 20
W sumie konto na Endomondo trzymam tylko jako repozytorium rekordów życiowych. Ale to jedno jest robione prawie dobrze. Prawie, bo informacja o ile został rekord poprawiony pokazuje się raz i nie można do niej wrócić. To jest dużo lepiej robione przez Stravę, tylko że ta ostatnia patrzy wyłącznie na konkretne odcinki.
Wczoraj zrobiłem wieczór wspomnień z diabelnie śliskim Berlinem 2019. Pascal w tym wyścigu utrzymał się w szpicy grupy A przez piętnaście minut i po prostu odpadł. Przez cały czas widać, jak najlepsi rolkarze świata walczą o przyczepność i napęd. Zamiast sunąć jedwabiście muszą popylać drobiąc nóżkami jakby im się bardzo do toalety chciało. A takie zagęszczanie ruchów na dystansie maratonu to jest zupełnie inna historia… Nawet pamięć o tym boli.
W każdym razie wczorajsza sesja na rowerku była ciut dłuższa bo nie godzinę, a godzinę siedemnaście plus krótki cool-down. Nie wiem czy dwie minuty można nazwać cool-downem, bo powinno być dwadzieścia - dwadzieścia pięć, ale cóż – to już było koło jedenastej w nocy, co mimo wszystko nie nastraja do przedłużania zabawy. Dobrze że nie mam sąsiadów pod sobą…
Schemat znany: do dziesięciu minut rozgrzewki, a potem realizujemy cel. No i sam nie wiedziałem co jest moim celem na dzisiaj: czy spokojna godzinka w pierwszym zakresie, czy ostra jazda ile fabryka dała. Z tego wszystkiego wyszła jazda z narastającą prędkością. Na rozgrzewce utrzymywałem około 150 watów, po rozgrzewce kolejne 10 minut 180 watów, a potem wskoczyłem na dwadzieścia minut na 200-210, żeby w drugiej połowie przejść na opcje ciśniecia i utrzymywać 230-250 watów. A to już było ciężkie.
Samo się nie utrzymywało, trzeba było cały czas obserwować miernik mocy i świadomie dodawać do pieca, bo kopytka chciały zwolnić i sobie gdzieś pójść. Przy stałym oporze, bo to nie jest smart trainer, waty przekładają się bezpośrednio na prędkość. Okolice 200 watów to 30-31 km/h, a 240 to już 35 km/h. Można tyle jechać. Ale powyżej 40 km/h to już 280-290 watów i chwilowo dla mnie to są już interwały.
No i w endomondo pięknie to wyszło.
Nowy rekord jazdy godzinnej, na dziesięć kilometrów, dziesięć mil i dwadzieścia kilometrów. Jakbym pociągnął jeszcze trochę to miałbym rekord na pięćdziesiąt. To akurat na sto procent, bo jeszcze nigdy nie przejechałem na trenażerze pięćdziesięciu. Co daje półtorej godziny chomikowania, czyli lepiej mieć o czym myśleć w tym czasie. Ostatnio mam o czym myśleć, więc pewnie to to…
Wynik z wczoraj poprawił czas na dychę do tego stopnia, że już tylko dwie sekundy dzielą mnie od wyrównania rekordu na otwartym powietrzu, który powstał na Fochu 2019. (Kurczę, ale fajnie byłoby pojechać Focha w tym roku i mieć porównanie rok do roku na tej samej trasie. Byłby jak powalczyć o zejście w okolice 20 minut na rolkach i może do 15 na rowerze?)
Trochę mniejszy problem jest z badaniem korelacji tętna z intensywnością wysyłku, bo praktycznie każda aplikacja potrafi to prezentować, a nawet powiedziałbym Endo w tym zakresie oferuje wręcz rudymentalną funkcjonalność i chociażby, żeby daleko nie szukać – Strava oferuje możliwości dużo większe. Choćby dlatego, że mnóstwo ludzi robi nakładki na Stravę. Ja sam używam Elevate, które potrafi cuda wyciągnąć z danych o traningach zapisanych w Stravie.
Czerwony wykres to tętno, czyli wynik, a zielony to prędkość czyli przyczyna zmęczenia. Korelację widać, a najfajniej w końcówce, gdzie przycisnąłem i prędkości wychodziły już ponad te 35 km/h, tak bardziej w kierunku 40 km/h. Co mnie cieszy to liniowość relacji, czyli coś jakby tak podnoszę wysiłek o dziesięć procent, tętno wzrasta o dziesięć procent. To oznacza, że jest wytrenowanie. Gdyby wytrenowania nie było, to po przekroczeniu pewnego progu tętno wyleciałoby w kosmos i byłoby po zupie, bo bym się ugotował we własnym pocie.
Pomimo tego, że wynik jest fajny, to tętno było niższe niż na wyścigach, to jednak był bardziej trening, niż test – w sumie takie było założenie.
A popatrzmy jak wyglądała – szybsza tylko o dwie sekundy jazda na Fochatlonie rok temu:
Jest różnica, nie? Zapewne jej część to opór powietrza, bo owszem trenażer pięknie podaje opór, ale czy jest to dokładnie taki sam przyrost jak przy oporze aero, czyli z kwadratem prędkości? Ale jednak bez porównania będzie efektywność jazdy, co oznacza lepszą technikę kręcenia, lepszą moc, lepszą formę. Bez spadku wagi oczywiście nie dałoby się tego osiągnąć. Oczywiście.
Pozostaje otwarte pytanie: jaki czas dałoby się wykręcić teraz, gdyby udało się zmusić do takiej intensywności wysiłku jaka była wtedy?
Trzeba poczekać na wyścig.
UPDATE: Wróciłem jeszcze raz do Stravy i wyścigu rowerowego na Fochu 2019, żeby sprawdzić co Elevate mówi o średniej mocy i wyszło, że to było całe 202 waty. Wow! W tym momencie potrafię utrzymać przez 20 minut ponad 240 watów, więc wychodzi, że powinienem objechać samego siebie sprzed roku nawet jadąc z jedną nogą w kieszeni! 🙂
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Pn 30 lis 20
Sobotni trening ciut inny niż wcześniejsze, bo Paweł tak cisnął tempo, że wyrobiło się na koniec 20 minut do pracy nad łukami. Dostaliśmy zgodę na spróbowanie przekładanki. Wrażenie było, że jest stabilnie, pewnie i nisko. Ale koleżanka nakręciła film i okazało się, że jest wcale nie nisko i w dodatku odkładając tak walę kołami o matę, że kamera skacze. A ma być delikatnie, żeby od razu złapać przyczepność, a nie ryzykować odskoczenie i potrzebę ogarnięcia nogi. Ale prędkość, stabilność i przyczepność na plus. Po tej przyczepności można poznać, czy dobrze się udało ułożyć w zakręcie. Bo jak cokolwiek jest źle, to wyrzuca. A jak jest dobrze, to jedzie jak po szynach. Bez wysiłku. Po prostu jedzie samo.
Rozgrzewka standard, potem skating ABC czyli siła i technika w niskiej, aż uda wyją, potem łuki dwuoporowo w lewo i prawo, a w końcu pełne łuki przekładane. Najpierw jednak krótki wykładzik o pryncypiach wejścia w wiraż, wraz z demonstracją. Potem zagonił nas pod drabinki, żebyśmy poczuli jak należy się ułożyć w zakręcie.
Tak sobie myślę, że w zasadzie jest dokładnie jak w fun-carvingu. Normalna jazda na nartach na krawędziach wymaga dokładnie takiego samego agresywnego wyjścia biodrem jak szybkie łuki na rolkach. Różnica jest taka, że przy normalnym carvingu obciążasz (głównie) zewnętrzną nogę. Przy fun-carvingu, gdzie dotykasz w skręcie śniegu łokciem, barkiem, a nawet uchem: wewnętrzną. Praktycznie tak, jak na rolkach, chociaż na rolkach przekładamy, więc jest raz jedna, raz druga. Ale ważniejsza jest wewnętrzna noga, ona układa w zakręcie. Musi być idealny kąt nachylenia koła i ciało ułożone w linii prostej: koła-kolano-biodro. W zasadzie bark też powinien być w tej linii, tak byłoby najlepiej, ale są świetnie jeżdżący, którzy pilnują wyłącznie kreski od dołu do biodra, a góra im się majta jak schnąca bielizna na wietrze. Np. Peter Michael…
Rozkminy o kącie ułożenia w wirażu nie były bynajmniej teoretyczne. Śmigaliśmy łuki na jednej nodze Ci co potrafią, a Ci co nie to podpierając się przednim kółkiem drugiej nogi. Paweł się na mnie zasadził i docisnął. Nie przełamałem się do końca, ale przednie kółko drugiej nogi było już prawie, prawie w powietrzu, w pewnym momencie, na wyjściu z łuku już chyba było podniesione. Nie ma niestety dramatycznego przełamania, ale zawsze coś lepiej, coś do przodu. Byle w dobrą stronę.
W niedzielę spadł pierwszy śnieg, więc rolki z Pawłem Pi poszły się bujać.
Zamiast tego wskoczyłem na trenażer i zakręciłem się dookoła wspomnień o Cracovia Maratonie z 2018 roku. Słońce, wiatr i asfalt potraktowany gruntownie polewaczką godzinę przed wyścigiem. Taki folklor krakowskich Błoń. Ja wtedy na 3x125 i to była straszna pomyłka, bo jak rok wcześniej było 1:43, to w 2018 było 1:53. W każdym razie wspomnienia.
Miało być spokojne kręcenie w pierwszej strefie, ale stwierdziłem, że mi się nudzi i spróbuję utrzymywać powyżej 200 watów. A po 40 minutach, już w pełni rozgrzany, zacząłem dociskać do 250 i na koniec porobiłem trzyminutowe interwały na trzech minutach przerwy. Po trzecim zdechłem... Jednak dzień po solidnym treningu halowym z Pawłem, ze skating ABC w niskiej, etc, nie ma prawa być łatwy. Ciężko było. Mimo wszystko udało się utrzymać tempo średnie w okolicach przyzwoitego. No i te moje jazdy są coraz dłuższe. Kilka minut tu, kilka minut tam. Zaczynałem w zeszłym roku od dwudziestominutówek, a teraz jestem już na godzinie i dwudziestu minutach. I za każdym razem schodzę z roweru na sztywnych nogach. Więc co się zmienia? Generowana moc i czas przez który mogę ją generować.
Lodowisko w Skawinie już otwarte. Łyżwy wyciągnąć…
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Pt 4 gru 20
No i tak pięknie żarło, że w końcu musiało pęknąć.
Edukacja dietetyczna powinna być w szkole… Np. zamiast drugiej religii. Ale to jest i tak na tyle trudny temat, że obawiam się bez pomocy z zewnątrz mało kto sobie poradzi. Bo karmić trzeba na zimno i z głową, a nie emocjami. Samemu pilnując jedzenia zawsze wchodzi się na poziom emocji.
No bo tak… od początku współpracy z dietetykiem tylko miałem zwiększaną i zwiększaną podaż energii. I w dodatku okazjonalne wyskoki nie przynosiły żadnych złych konsekwencji. Skład ciała się poprawiał i poprawiał i wydawało się, że ten proces nigdy się nie zakończy.
Tylko, że ostatnio ustalony poziom podaży energii był już tak blisko faktycznego zapotrzebowania organizmu plus wynikającego z treningów, że ustawiczne przekraczanie limitu doprowadziło do odwrócenia trendu. I to solidnego. Tak to jest koncentrować się na tym, żeby przypadkiem nie zjeść za mało.
Dietetyk podsumowała, że spodziewała się takiego rezultatu dużo wcześniej, przy pierwszym podniesieniu podaży energii. A teraz należy nie panikować, nie ścinać podaży w dół, tylko trzymać precyzyjnie i nie przekraczać. Zdradziła, że pojedynczych wyskoków nie ma co się bać, bo tłuszcz wisceralny przy stabilnej podaży energii jest nieaktywny. Ale jeśli dzień po dniu, dzień po dniu ma sporą nadwyżkę, to w końcu się aktywuje i zacznie odkładać tłuszcz biały, czyli podskórny.
Więc teraz jest ten trudny moment, gdzie potrzebna jest duża precyzja, bo nie chcemy też zmniejszyć podaży energii. Więc notowanie wszystkiego i to dokładnie. Waga kuchenna ma zmienioną baterię, bo już wyświetlacz był blady. Oliwę do sałatki wlewam łyżką, a nie na oko, bo nie ma problemu pomylić się i na oko wlać dwie łyżki oliwy zamiast jednej, a to jest 90 kcal różnicy. Co trzeba ważyć? To co jest najgęstsze kalorycznie: tłuszcze, chleb, kasze, ryż, makaron, czerwone mięso. Białe mięso ma gęstość energetyczną bliską 1, więc można trochę luźniej zapisywać. Warzywa z większa ilością cukrów, np. kukurydza czy papryka też. A resztę można na oko. Już w miarę dobrze oceniam wagę produktów w ten sposób. Plus minus kilka-kilkanaście gramów.
Żeby ogarnąć niespodziewany przyrost masy dołączyłem drugą długą sesję na trenażerze w tygodniu, czyli dodatkowe 1000 kcal out. Na razie się udaje, ale nogi momentami są zmęczone. Mam nadzieję, że nie wejdę w przetrenowanie. Nie, chyba jestem od tego daleko póki co. A poznaje to po tym, że sesje na rowerku są dobre jakościowo. Ostatnia wyszła ze średnią 33 km/h na dystansie ponad 47 km, czyli już jestem tuż pod znacznikiem półtora godziny ostrego kręcenia. Co jednak obserwuję to dużą różnicę przy pochyleniu korpusu na kierownicę. Tak jakby się, no nie wiem, tętnice udowe zaciskały i mięśnie nie dostawały pełnej ilości krwi? Dietetyk wysyła mnie do łebskiego fizjo, żeby ogarnął temat. No, zobaczymy…
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Pn 7 gru 20
To był całkiem aktywny weekend.
Rozpoczął się od wysokiego C i to jeszcze z krzyżykiem, treningiem halowym. Rozgrzewka normalka, lekki rozjazd, ćwiczenia w niskiej. Tylko, że tym razem był fotograf. I nacykał coś ponad 750 zdjątek. To trzeba było się starać i schodzić niziutko i ładnie robić. No mam taką jedną fotkę, na której prawie, prawie dobrze wyszło. Oczywiście Paweł: „- No ale jak przypilnowałeś barków to znowu biodro Ci zamroziło!” No i tak w kółko: coś się polepszy, coś się popieprzy. Jak coś wychodziło tydzień temu, to wychodziło tydzień temu. Jak to mówią anglosasi: „done and dusted”! Teraz trzeba się starać na nowo.
I nie zawsze wychodzi. Mam wrażenie, że tym razem byłem mniej odważny jeśli chodzi o wychodzenie na zewnętrzną. W każdym razie Paweł byli niezadowoleni. I w pewnym momencie zacząłem jeździć wysoko i pokracznie jak kiedyś. Pewnie się koncentrowałem na jakimś szczególe i zapomniałem o ogóle. Albo już wszystko bolało. Ale przynajmniej fotki są!
I tym optymistycznym akcentem można by zakończyć, ale jednak nie! Bo po potwierdzeniu, że wszyscy byli grzeczni i obdarowaniu przez najchudszego Św. Mikołaja w dziejach zawinąłem kiecę i przeteleportowałem się do Przewrotek: wrotkarni na ulicy Centralnej. Takie tam miejsce do pokręcenia się zimą na rolkach, czy wrotkach. A w sobotę, równo 45 minut po końcu naszego treningu siostry Czapla odpalały tam warsztaty z freestyle slalomu. No to, żeby życie miało smaczek raz speedzik, a raz fristajlik! Przecież to nie może być takie męczące, powoli się jeździ. Dam radę.
No dałem, ale z tego, że się powoli jeździ nie ma co wysnuwać zbyt dalece idących wniosków. Jedziesz powoli, nogi się plączą, pot po plecach leci ciurkiem… Jako jedyny na zajęciach, który zeznał, że nigdy nic i w ogóle nie, dostałem osobny tor na własność tylko dla siebie! Jupi! A właśnie nie z Jupi jeździłem, tylko z Boską, czyli Pauliną. Jeździłem to trochę za dużo powiedziane. Patrzyła jak knocę, dawała wskazówki i nowe ćwiczenia.
Cross do przodu wyszedł mi elegancko. Slalomy na jednej nodze też po kilku razach zaczęły przypominać bardziej speedslalom. To mi przyładowała crossa do tyłu i skończyło się rumakowanie. Bosz… Jak się z zasady nie jeździ do tyłu, to nie ma szans to robić dobrze od kopa. Podpowiedziała mi tylko, żeby większość jechać beczką i krótko krzyżować nogi, to będzie się łatwiej rozplątać za kubeczkiem. No, ale słabo, bardzo słabo było, chyba żadnego nie przejechałem do końca, żeby nie stracić równowagi i nie łapać jej rozpaczliwie skacząc na jednej nodze.
A potem były wheelingi i Bogu dziękować tylko dwunożne, bo z jednonożnymi nie miałbym szans. O ile na przednich kółkach to da się jakiś kulawy slalom przejechać niby snejkiem, to na tylnych kółkach… Kłania się zbyt mała mobilność kostki. Walka o to, żeby tylna noga jechała na jednym kółku, bo przy bananie to nie jest takie oczywiste. Trochę męka. Ale doznanie w sumie ciekawe, a w tych momentach, gdzie ogarniałem przyjemne. Ku zdziwieniu godzina powolnego w sumie slalomu wyszła w okolicach 500 kcal, czyli niemało.
Przyszedłem do domu na ostatnich nogach, co kompletnie nie spotkało się ze zrozumieniem mojego pieska. Głęboko patrzy w oczy i hipnotyzuje: „- Nie jesteś senny! Nie jesteś senny! Chcesz wyjść na spacer z psem! Chcesz wyjść na spacer z psem!” Presja sto! Nie puści od siebie na centymetr…
No co zrobisz jak nic nie zrobisz. To idę.
-----------------------------------------
W niedzielę halny załatwił nam ciepłą, słoneczną pogodę. Umówiłem się więc z Pawłem Pi na wałach, na Kolnej. Niby momentami do szesnastu stopni, ale wilgoć straszna i asfalt słabo schnie. Oprócz przyjemnych suchych odcinków, gdzie można było jechać lajtowo lub nawet przycisnąć, były też odcinki zacienione, mokre i śliskie. A także odcinek specjalny: na „dnie” betonowego łącznika, który schodzi w dół z wałów i jedzie w głębokim cieniu. Tam na odcinku może kilkunastu metrów był rozjeżdżony, ale zmrożony ciągle śnieg i błoto pośniegowe. Jakoś się to dało przejechać koleinami. Z kolei na Salwatorze ktoś sypnął z wywrotki piasek: głęboki na półtora centymetra, długi na dwa metry, szeroki na całą ścieżkę. Jakoś się dało przez to rozpędem przedrzeć.
Pod komisariatem w 23 minuty od startu. No słabo, ale był wschodni wiatr. Czy z powrotem będzie szybciej? Niespecjalnie, bo ludzi dużo, a mokry asfalt bardzo śliski. Jakoś tam się da jechać, ale bardziej jakoś niż jechać. Najlepiej siadł sprint za łącznikiem, na Widłakowej. Tam udało się zejść nisko, kopać długo i mocno i wyrównałem najlepszy czas z rekordowego końca sierpnia: 23 sekundy. Zarejestrowany jako drugi, więc ułamki sekundy wolniej. Ale fajnie, mimo gorszej formy jakieś tam resztki mocy przebijają.
Najmocniejsze wrażenia były przy powrocie łącznikiem, tym zaśnieżono-zalodzonym. Prawie "narobiłem w zbroję"... Paweł pojechał pierwszy, ja zostawiłem mu odstęp, ale jak się okazało za mały. Ciut dłużej zjeżdżał na hamulcu i za zakrętem od razu go dogoniłem. Żeby na niego nie wpaść wyjechałem na lewą stronę. A tam: a) właśnie dojechaliśmy do tego zalodzonego kawałka, b) z naprzeciwka jedzie bardzo przerażony rowerzysta… Nie wiem jak to zrobiłem, ale udało mi się wyprzedzić Pawła lewą parą śnieżnych kolein i JAKIMŚ CUDEM prześlizgać się do prawej przez niski wał zmrożonego śniegu między torami zanim zderzyłem się z rowerzystą. Paweł mówił, że już mnie widział nabitego na ten rower… Wolno nie było. Uratowały odruchy i stabilizacja. Życie jest piękne!
Czyszczenie zestawu i chyba pełen serwis rolek po tej jeździe mnie nie minie, nie ma opcji. Obydwaj schlastani po pas, jak nie przymierzając po Cracovia Maraton.
Ale to później. Najpierw trzeba zmienić outfit na coś mniej mokrego i wio z powrotem autostradą, tym razem do Skawiny, na lodowisko. Młoda umówiona na odświeżenie umiejętności łyżwiarskich z Patrycją. Ponieważ wyrosła ze swoich łyżew to tym razem wzięła łyżwy Żony. Rozmiar stopy już odpowiedni. Ale okazało się nie szerokość. W efekcie złamała te łyżwy, bo leciały jej kostki do środka, a Tempish Dream nie potrafi utrzymać nawet czterdziestokilowej dziewczynki. Więc jestem na kupnie dwóch par łyżew: dla Córki i dla Żony. Tak czuję, że tym razem na Tempishe nawet nie popatrzymy. Z drugiej strony – Patrycja namawia na kupno plastików. Nie złamią się i zazwyczaj mają dużo dłuższą płozę, co sporo ułatwia jak ktoś nie ma ambicji jeździć figurowo. No nie wiem. Chyba się wybiorę do Niecodziennych i zobaczymy co tam mają z Botasów.
Po dwóch naprawdę aktywnych dniach kopytka zaczęły protestować. Musiałem wstać w nocy, żeby zrolować sobie naprężacz pasma biodrowo-piszczelowego, bo pośladki obudziły narzekając, że im źle i niedobrze. Dziwne, wstawać w nocy, rolować się twardą piłką, czyli odczuwać duży chwilowy dyskomfort, po to by po chwili ulgę i potem jeszcze twardo dospać do rana bez najmniejszego problemu.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Cz 10 gru 20
Cóż, nie zawsze torreador zwycięża…
W zasadzie wszystko jest mniej więcej ok, ale regres w rekompozycji ciała ewidentnie podciął skrzydła. Bardzo prawdopodobne, że to przez to wczorajsza nocna jazda pierwszy raz skończyła się bez realizacji założonego celu. Może był trochę ambitny, ale tylko trochę: półtorej godziny (w tym rozgrzewka) na 200+ watach. Średnie waty wyszły ciut poniżej 200 i w dodatku miałem dosyć już po godzinie i dwudziestu jeden minutach. No siły nie było.
Trochę załatwił mnie wybór wyścigu do oglądania. Tym razem padło na niewidziany wcześniej maraton w Lagos w 2019 roku. Nigeria. Egzotyka. Zauważyłem, że coś mało ciemnoskórych, bo w ogóle ani jednego, dosyć dziwne, ale dopiero potem mnie tknęło, że w Portugalii też jest Lagos. Na zachód od Faro.
Na starcie owszem było parę palm, ale cały wyścig rozgrywał się w ciężkim deszczu, przy ołowianym, ponurym niebie.
Ścigały się praktycznie same dzieciaki. Nie to, że jechali wolno, bo i Pascal w końcu odpadł, ale brak tam było faktycznej czołówki o pięknej technice i ciągłej akcji: ucieczek i pościgów. Wieje nudą. Jedynym w miarę ekscytującym momentem było obserwowanie jak na każdym okrążeniu jadą dwukilometrowym spadkiem i w tym deszczu, na kompletnie zalanym asfalcie osiągają sześć dyszek, co dokumentował wskaźnik go-pro Pascala. Robi wrażenie, ale nie takie jakie by robiło jakby to samemu pojechać. Sześćdziesiąt kilometrów na godzinę po śliskim, po ulicy ze studzienkami i namalowanymi pasami… Śmierć w oczach i zakwasy w zwieraczach.
Nastroju nie poprawiła wiadomość, że w tym tygodniu nie będzie treningu na hali. Jakaś impreza w sobotę i nie udało się ogarnąć sali w żaden inny dzień, nawet startując o 22.00. Coś trzeba będzie samemu wymyślić na weekend. Pewnie skończy się łyżwami i trenażerem plus może jakiś trening z Jankiem Szymańskim, albo Sebastianem. Może szybki wypad na narty? Żona nie pozwala wziąć dzieciaki na zajęcia sekcji gigantowej, bo impreza rodzinna. Taaa… Jak sam się wybiorę to może rozwodu nie będzie, ale parę razy w łeb dostanę. A szkoda mi głowy. Ostatnio bardziej się przydaje: śnieg na szyję nie pada.
Raczej nie będzie rolek na zewnątrz: śniegi opadły. A serwis po sobocie, po piasku, śniegu i błocie, jeszcze się nie zakończył. Dzisiaj szczoteczką do zębów szorowałem wnętrza hubów bo gnój był straszny. Dobra wieść jest taka, że chyba uda się doprowadzić wszystkie hybrydki do stanu sprzed wybryku, ale zaraz po jeździe ze trzy kółka straciły zdolność obracania się. Pewnie bardziej ta pryzma piasku niż rdza, bo nic tam w sumie w łożyskach nie ma jak zardzewieć. Oczywiście bez szejkera z butelki frugo i szpilki budowlanej czyszczenie by się nie udało, ale w sumie czemu ja jeszcze nie mam wanienki ultradźwiękowej? Taki fajny gadżet i nawet by się parę razy do roku przydał.
Niedługo choinka… Pora zdecydować się na formę i zawartość listu do Świętego.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Eno, sporo teningów na hali bylo, patrzac na skale kowida to naprawde super zescie sie zorganizowali ze byly 🙂
Wysłany przez: @tomcatNiedługo choinka… Pora zdecydować się na formę i zawartość listu do Świętego.
Czekam na prezentacje tego co przyniesie 🙂
Parę rzeczonych zdjątek z zeszłego tygodnia. 🙂
Chyba powerbox:
Transfer masy:
Krawędziowanie:
Psucie wirażu:
Wiraże w prawo to zło:
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Pracuj, pracuj, zimą. Wiosną efekty będą oszałamiające. Na hali można całkiem dobrze przepracować okres treningowy Ja od 2 miesięcy ZERO sportu, o rolkach nie wspominając, bo ostatni raz miałem założone w październiku. Poza tym nawet gdybym chciał, to nie mam nawet gdzie w nich pojeździć, chyba, że po lesie 😀
Powolutku sobie ćwicz i w 2021 1h30 spokojnie pyknie
U mnie śniegu nie ma i nie będzie, ale kwestia warunków krajobrazowych odmawia.
Zobaczymy jak z zawodami w 2021...
Pn 14 gru 20
Ten tydzień był bez treningu. I oceniam, że nic nie wypełniło tej luki. Czasu specjalnie też wiele nie było, bo skoro nie wychodzę na trening, to trzeba zająć się domem. I nie chodzi o porządki tylko li i jedynie, a o przemeblowania i zmianę sposobu użycia niektórych pomieszczeń. Pomieszczeń od lat wykorzystywanych jako graciarnie. Myślę, że obraz wyzwania już powinien się jawić przed oczyma…
Sobota to zatem tylko pompeczki i dryland. Z racji małej ilości czasu przerwy między ćwiczeniami w drylandzie skrócone. Gdzie się dało, bo są takie serie, że po nich serducho wali i oddech wraca prawie przez minutę. W niedzielę za to łyżwy w tłoku, czyli funkcjonalnie trening stabilności kostek, bo góra to nie bardzo oraz długa jazda na trenażerze. Pierwszy raz wpadło 50 kilometrów. Czas: półtorej godziny.
Plan był taki, żeby przycisnąć dłużej, no bo nogi świeże, nie mordowane skating ABC czy niczym takim specjalnym. Drylandu nie liczę. Prawie nic po nim już nie czuję. Ale półtorej godziny to taki czas, że węgle się zdąży wyjechać i zaczyna się robić naprawdę ciężko. Utrzymywanie ponad 200 W na samych tłuszczach to dla mnie wyzwanie jeszcze trochę zbyt ciężkie. Może powinienem brać na trenażer nie tylko wodę, ale i batonika? Wtedy MOŻE by się dało pokręcić powyżej półtrorej godziny. Albo banana. O!
Patrząc na różnicę między jazdą na zewnątrz i stacjonarnie, to strasznie wielka się zrobiła. 50 kilometrów na zewnątrz najlepiej mi wpadło w godzinę pięćdziesiąt pięć. A tutaj godzina dwadzieścia osiem. No, ale to jest stały opór vs jazda po górkach, bo płaskiego u mnie nie uświadczysz. Dodatkowo w tym roku nie miałem za dużo długich jazd. Ten rekord jest z poprzedniego roku, czyli wtedy, gdy byłem sporo cięższy. A to robi różnicę.
Różnicę zrobił też dobór odpowiednich zawodów do oglądania. Tym razem padło na transmisję z Dijon z 2018. Pascal nie jechał, ale oficjalnie komentował. Po francusku, więc trzeba było śledzić napisy. Super! Nastrój budowany kolejnymi ucieczkami, pogoniami, ciekawostki o zawodnikach, osobno prezentowane pociągi męski i damski, w każdym coś innego się dzieje… plus czytanie tych napisów – naprawdę dało się cisnąć. Pierwsza godzina minęła niepostrzeżenie. Schody się zaczęły w ostatnich piętnastu minutach.
Wtedy też zauważyłem, że prawe kolano jest strasznie niestabilne. Lewe pracuje w płaszczyźnie ruchu korby, a prawe chodzi do wewnątrz i na zewnątrz. I niewiele jestem z tym w stanie zrobić. Trochę niepokojące, bo skoro cisnę mocno, a płaszczyzna ruchu jest spitolona, to nic nie dziwi, że czasami mnie prawe kolano boli po mocniejszych jazdach na rowerze.
Będę to musiał jakoś ogarnąć, ale samemu nie ma szans. Trzeba znaleźć ogarniętego fizjo, który zajmuje się takimi wyzwaniami. Dietetyk dała mi nawet namiary na jakieś dwie gwiazdy fizjoterapii, mózgowców lubiących trudne wyzwania…
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
A na południowej półkuli pełnia lata.
I rozkminy jak jeździć w takiej temperaturze.
Także tak...
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Ostatni post: Jakie rolki fitness dla dorosłej osoby Najnowszy użytkownik: brady0763056541 Ostatnie posty Nieprzeczytane Posty Tagi
Ikony forów: Forum nie zawiera nieprzeczytanych postów Forum zawiera nieprzeczytane posty
Ikony wątków: Bez odpowiedzi Odwpowiedzi Aktywny Gorący Przyklejony Niezaakceptowany Rozwiązany Prywatny Zamknięte