Kicking Asphalt 2022
bERLIN 2022
Siedzę w małym pomieszczeniu całkowicie wypełnionym przez zapach wonnego jaśminu i dźwięki drugiego koncertu F-dur Szostakowicza. Staram się uspokoić, opróżnić umysł. Wyostrzyć zamazane przez emocje i ciągnące od asfaltu wibracje wspomnienia sobotniego wyścigu. I ugasić złość na to co się nie udało. Czas zatrze złe wspomnienia. Trzeba postarać się zachować dobre i zapamiętać co poprawić, aby historia się nie musiała powtarzać.
Pomysł na wyścig był jeden: dojechać z bluetrain. Niby sprawa prosta. Jeszcze w piątek, na oficjalnym treningu, Pascal mówił, że wyciągnęli wnioski z poprzedniej edycji, gdzie wystartowali za szybko i od razu na początku pogubili wagoniki. Tym razem będzie inaczej. Zaczną powoli i poczekają na wszystkich. Chyba za mocno sobie to wbiłem do głowy.
W sobotę byliśmy w bloku C już o 15.10. Dwadzieścia minut do rozpoczęcia odliczania dla elity kobiet. Potem cztery minuty prezentacji elity mężczyzn, odliczanie dla nich, a potem minuta dla B i zaraz potem my. Sporo czasu. Stoimy sobie, rozmawiamy, witamy starych znajomych. Rozgrzewać się nie ma gdzie, zresztą nie ma sensu, bo się i tak wystygnie. Asfalt ciągle w większości mokry po przelotnych deszczach, ale ma wyschnąć. Niektórzy wzięli koła na deszcz. Inni, w tym ja, postawili na to że wyschnie. Czas pokaże. Już nie ma jak zmienić.
Pojawia się Pascal i komenderuje, że bluetrain przechodzi na lewą stronę ulicy, na drugą jezdnię. Kurczę, te jezdnie rozdzielone są wyspą wyłożoną kostką granitową, słabo się to przechodzi, ale ok, na tej jezdni jest mniej ciasno. Dobra, przeszliśmy. Focie, dyskusje i jeszcze więcej foci. Zostało już niedużo czasu, może pięć minut. Na to pojawia się Pascal i komenderuje, że bluetrain przechodzi na prawą stronę ulicy, na tę jezdnie, z której nas przed chwilą zwinął. Wszyscy burczą, ale idą i wciskają się w gęstą tłuszczę. Już nie ma jak schylić się do buta, żeby kogoś kaskiem w zadek nie ubóść. Ciasno.
Czekamy. Czas biegnie szybko. Nie wiedzieć kiedy jest nasza kolej. Turlamy się w stronę bramy. Muzyka gra. Tętno szaleje. Patrzę na zegarek: jest 108, a ciągle stoimy. I w tym momencie, gdy stoimy ściśnięci jak szprotki, bezbronni, bez możliwości ucieczki, bez opcji manewru, komuś puszczają nerwy i ładuje w tłum takiego cichacza mordercę, że oczy łzawią. Życie zaskakuje na przerozmaite sposoby. Nie przewidzisz.
No i nagle strzał i my ruszamy. Powoli się przetaczamy przez matę startową i próbujemy przyspieszać. Ale jest strasznie, strasznie gęsto. Turlam się tam jakoś starając nie sczepić się z nikim, delikatnie przyspieszam i czekam na okazję do pojechania ciut szerzej, aby przyspieszyć. Jednak tłum jest tak gęsty i wszyscy poddani tej samej opresji, ze rozgęszczenie nie chce przychodzić. Jadę jeden rząd z prawej od bluetrain, który ustawił się z samego brzegu jezdni. Ku mojej konsternacji bluetrain zaczyna przyspieszać, a ja ciągle nie mogę: muszę uważać na kontakt z obydwu stron. Oni mają zabezpieczoną lewą i martwią się tylko o prawą. Teraz sobie przypominam, jak Pascal na filmie z wyścigu w 2017 mówił, że na jezdni najwolniejszy jest zawsze pociąg w środku, między innymi pociągami. No, fajnie, fajnie, ale to robi się niefajne. Próbuję przyspieszyć, ale ciągle za mało. Ktoś w pociągu widzi, że staram się wsiąść, no i jestem we właściwym kostiumie, więc robi mi miejsce i wpuszcza. Wjeżdżam w lukę i staram się wykorzystać te kilka chwil na wejście na ich prędkość. Chyba już mi się to udało, gdy od tyłu dojechał do mnie ktoś i praktycznie wypchnął mnie z pociągu. Nawet nie wiem, czy to ten gość co mnie wpuszczał, czy ktoś inny. Nieważne. Ważne, że znowu jestem z boku pociągu, czuję się zagrożony przez wszystkich w okolicy, a bluetrain znowu przyspiesza. I najwyraźniej nic z tym nie mogę zrobić.
Zaczynam mieć złe przeczucia. I nastrój. Staram się wpasować w jakieś luki, przyspieszyć, ale jest trudno. Za złym nastrojem nie idzie wkurzenie którym mógłbym się posłużyć jak paliwem rakietowym, tylko jakaś taka rezygnacja, która wręcz klei mi koła do asfaltu. Staram się po prostu jechać za kimś. Za rondem Bluetrain już wyprzedził, już jest dziesięć, dwadzieścia metrów z przodu. Przyspiesza. Patrzę na zegarek: ja jadę 34-35 km/h, a on odjeżdża. Pascal nie zdzierżył… ja nie ogarnąłem.
No to w zasadzie jest po wyścigu. Można jechać do domu.
Ale jeszcze jest wyścig do przejechania! Trzeba sprawdzić ile jeszcze mogę z tej sytuacji wyciągnąć. Co mogę zrobić. Jak sobie poradzę?
Na prostej do pierwszego zakrętu wszyscy cisną. Bluetrain pozostaje w takiej samej odległości, nie oddala się. Niestety też nie przybliża. Jedziemy bezładną kupą, mniej więcej za kimś, ale bez fanatyzmu. Nigdy nie wiadomo kto w jaką stronę pojedzie. Od czasu do czasu dojeżdża do nas ktoś z tyłu. Cały czas wszystko się miesza. Staram się jechać równo, trzymać w miarę blisko czyichś pleców, tyle, że co chwila są to inne plecy. Muszę cisnąć, żeby utrzymać w grupie. Jedziemy dosyć szybko. W tym momencie nie ma mowy o tym, żeby dojść do czołówki grupy. Jadę w środku pilnując zostawania w drafcie i odległości od innych rolkarzy. Przypomina mi się start z bloku E w 2017. Tam też był taki chaos. Różnica to prędkość. Teraz jest jakieś dziesięć kilometrów na godzinę szybciej i ludzie się bardziej miksują. Nie wiedzieć kiedy spadam o jakieś dwadzieścia miejsc. Gość, którego w danej chwili się trzymałem został wyprzedzony przez kilkunastu rolkarzy, którzy swoją masą blokują możliwość skontrowania. Zresztą cały czas jedziemy dosyć szybko i nie za bardzo jest możliwość przyspieszenia. Żeby faktycznie przyspieszyć w stosunku do pociągu musiałbym pojechać czterdziestką, a to w wersji solo jest samobójstwo. Nawet nie ma co rozważać. Zajechać się na pociągu maratonu? Jeszcze mam na to czas.
Bluetrain odjechał, trzeba jechać z tym kto jest do jechania. Do momentu przejazdu przez mostek Kronprincenbrucke na Sprewie jest ciągle ciasno, a grupa się miesza. Ludzie walczą ze sobą o pojedyncze miejsca. Bez sensu. Kosztuje to siły, a wystarczy pojechać zakręt bardziej po wewnętrznej i jest to samo, albo i lepiej bez żadnego wysiłku. Wreszcie na szybkim zjeździe z mostu w Reinhardstrasse grupa się wyciąga. Widzę to jako swoją szansę, bo nie przeszkadza mi dodatkowe kilka kilometrów na godzinę, a oni w większości złożyli się nisko i zjeżdżają bez odpychania odpoczywając. Wydłużam krok i wyprzedzam grupę prawą stroną. Parę chwil i dojeżdżam do mniej więcej czoła grupy: sympatycznej parki w której prowadzi gość w kombinezonie wskazującym na madrycki klub rolkowy. Ładnie ciśnie. Podłączam się. Za mną jeszcze kilka osób. Razem dojeżdżamy do zakrętu w lewo, w Luisenstrasse. Tam trochę komplikacja. O ile w poprzednich latach pachołkami zagrodzona była prawa jezdnia, czyli skręcało się ciasno w lewo i jechało z torami po prawej ręce, to tym razem musimy je przeciąć i to pod kątem, na szybkim zakręcie. Nie jest fajnie, ale nikt nie wyrżnął, wszyscy jakoś przefrunęli nad. Jedziemy teraz zawężonym odcinkiem i nic się nie da zrobić. Turlamy się w takim ustawieniu jak wjechaliśmy na odcinek i czekamy na zakręt.
Jest! Zakręt o dziewięćdziesiąt stopni w prawo. Nasza mała grupka może się teraz dowolnie rozproszyć na cztery razy większej powierzchni. Oczywiście jakby chciała. Jedziemy dalej, jednak w pewnym momencie Hiszpan przestaje cisnąć i coś dobitnie tłumaczy jadącej z nim dziewczynie. Ja patrzę do przodu. Po bluetrain już nie ma śladu. Ale jakieś 200 metrów dalej, przed nami, jest kolejny pociąg. Rozglądam się i nie widzę tu swojej przyszłości. W tym momencie mija nas z lewej strony gość w niebieskiej koszulce i bransoletce z małych muszelek na nodze. Ciągnie jak młody husky w stronę tych z przodu. Krytycznie oceniam jego tempo i stwierdzam, że nie da rady, nie utrzymam się z nim. Odjeżdża. Ale kilka chwil później stwierdzam, że jednak nie ma na co czekać. Tutaj w tym pociągu nic więcej się nie zwojuje, trzeba cisnąć. Nie ma że boli. I cisnę. I boli. Zastanawiam się tylko co będzie pierwsze: czy ja padnę, czy dopadnę? Ostatkiem sił dojeżdżam do tego pociągu. Zamyka go teraz gość w niebieskiej koszulce. To znaczy, teraz już ja.
Wyjechaliśmy z centrum. Przejeżdżamy teraz przez szerokie, odkryte ulice i dojeżdżamy do Karl-Marx-Alee. W 2019 jechaliśmy tam po asfalcie podkładowym i na twardych kołach chciały mi tam zęby powypadać, a plomby to na stówę się poluzowały. Teraz asfalt jest nowy, gładki i szybki. W ekspresowym tempie dojeżdżamy do tego dużego ronda na Placu Strausbergera po drodze tasując się kilkukrotnie. Ten nowy pociąg czuć, że ciśnie. Na chwilę nie można sobie odpuścić, bo momentalnie robi się luka i trzeba gonić. Na razie nie mam z tym problemu, ale czuję że lewe udo za czas jakiś będzie miało coś na ten temat do powiedzenia.
A propos asfaltu. Tutaj akurat się poprawił, ale to zdecydowany wyjątek. Przez cały wyścig nie mogłem wyjść z podziwu jakim cudem nie zapamiętałem, że w Berlinie jedzie się po tak dramatycznie złych drogach. Już na czwartym kilometrze przepuścili wyścig przez kilka następujących po sobie odcinków od kilkudziesięciu do kilkuset metrów, gdzie nie zakończyli wylewania asfaltu. Na byle jak zalanej powierzchni było mnóstwo kamyczków, które pstrykały z pod kół na wysokość okularów co najmniej! To było prawie jak jazda po żużlu. Oprócz tego mnóstwo dziur i pęknięć w jezdni. Owszem wszystkie oznaczone sprayem, ale jeszcze trzeba mieć szansę zobaczyć coś przed sobą. Czasami masz po prostu dwie dziesiąte sekundy na reakcję od momentu, gdy zobaczysz przeszkodę pod kołami osoby przed Tobą. I co zrobisz?
Tak było ze studzienkami. To było niedużo przed półmetkiem. Zakręt pod wiadukty i nagle orientuję się, że trajektoria wiedzie mnie prosto w zagłębioną studzienkę kanalizacyjną! Pół metra średnicy i co najmniej pięć centymetrów zagłębienia. Nic nie mogłem zrobić. Po prostu w to wpadłem. Pęd prawie przeniósł mnie nad dziurą i rzucił na przeciwną krawędź. Uratowało tylko to, że na „przeciwstoku” było zaoblenie z asfaltu i odciążyłem koła w odpowiednim momencie obniżając postawę. Duże koła łyknęły to z lekką czkawką. I ku mojemu niebotycznemu zdziwieniu ta sytuacja powtórzyła się jeszcze jeden raz później, co uznałem już za grubą przesadę, bo jeden raz to się może zdarzyć, ale dwa?
Innym razem gdy jechałem na lewej nodze koła wpadły w podłużną szczelinę, która mi prawie zatrzymała tę nogę i musiałem gracko przeskoczyć na drugą. Wszystko tak szybko, że nie zdążyłem się przestraszyć. Ile dziur i szczelin po prostu udało się ominąć lub przelecieć nad to nie do policzenia. Na dużej ilości odcinków nerwowo szukałem miejsc po których toczą się koła samochodów, bo przez lata na tym wąskim kawałku opony zeszlifowały lub raczej wgniotły żwir w asfalt. Na pewno trzeba zaktualizować sobie przekonanie o jakości asfaltu w Berlinie: jest średni do słabego z tendencją spadkową. I w ogóle jeszcze nie wziąłem pod uwagę kostki przy Bramie, bo to jest folklor!
Jedziemy dalej. Przez pewien czas trzymam się pociągu do którego dojechałem, ale okazuje się, że ciągle ktoś do nas z tyłu dojeżdża. Za którymś razem wygląda to na tyle obiecująco, że zabieram się z nimi i odjeżdżamy. Większość czasu ciągnę się za nimi, ale nie wzdragam również przed prowadzeniem pociągu jeśli to moja kolej. Jednak za którymś razem po mojej zmianie – to było na tej alejce, gdzie wymalowane są sprayem zagrzewające serca hasła, a na zieleńcu między jezdniami siedzą ludzie na krzesełkach i machają flagami narodowymi, a w trawnik powbijane jest ich całe mnóstwo, tylko mniejszych - gdy zmachałem się krzynę po jakimś kilometrze uczciwej pracy i obejrzałem za siebie, to pociągu nie było. No bez przesady, to nie było takie mocne. Potem refleksja: ja nie chcę sam jechać, zaraz się zarżnę i tyle będzie dobrego! Ale nie wiem ile za mną jest ten pociąg, czy to 50 metrów, czy 100, czy 200. Nie mam za bardzo wyjścia, jadę dalej.
Przede mną widzę niską postać w żółto-niebieskich barwach Ukrainy. Podjeżdżam bliżej: dziewczyna, bardzo już zmęczona. Jadę sporo szybciej niż ona i nie mam wielkiej nadziei, gdy podjeżdżając wołam: „- Dawaj, choć, jedziemy!” Nie zebrała się. Szkoda, ona też mogła mieć lepszy wyścig.
Jadę dalej. Na tamtym odcinku jest jednak odrobinkę pod górę. Tak ciut. Takie może dwa procent. I po może trzech, może pięciu minutach poczułem, że robię się zmęczony. Było coraz ciężej jechać. Przede mną majaczyły jakieś pojedyncze postaci w dużej odległości. Nie było w mojej mocy do nich w tym momencie dojechać bez uprzedniej solidnej porcji odpoczynku. Sytuacja zaczynała się robić patowa…
Szczęśliwie mniej więcej w tym momencie dojechał mnie mój pociąg. Wsiadłem do niego i grzecznie wlokłem się na końcu odpoczywając. Ujechaliśmy ładnych parę kilometrów zanim poczułem się normalnie. Mimo wszystko grzecznie jechałem cały czas w pociągu, nie za bardzo widząc alternatywę. Nie przejadę reszty maratonu solo w dobrym tempie. Jesteśmy dopiero na trzydziestym kilometrze.
No i tak sobie jechaliśmy delikatnie się miksując na prowadzeniu. Tyle, że teraz już się tak nie pchałem na przód i nie dawałem okazji do wystawienia mnie na lokomotywę. Powoli pojawiało się zmęczenie. Teraz myślę, że przede wszystkim nie zjadłem drugiego żelu i za mało piłem. Wyczerpywała się energia, a nic nie dokładałem do pieca. Przez cały czas było intensywnie, trzeba było cisnąć, a zawsze jak się zajmuję żelem czy bidonem to się rozpraszam i łatwo jest odpaść. A potem trzeba gonić. Zapamiętałem nauczkę z mazurskiego, gdzie przez szarpanie się z zamknięciem żelu odpadłem od pociągu na ponad sto metrów i ledwo go dogoniłem. W następnym sezonie kupuję odkręcane.
W momencie jak skończyło się jechanie pod górę i ulice znowu były szerokie z tyłu nadjechał pięknym długim krokiem malutki dwuzawodnikowy pociąg i minął nas z dużą przewagą prędkości. Popatrzyłem na nich tęsknym wzrokiem, bo nikogo z przodu nie widać, ale w pierwszej chwili odpuściłem. Ta różnica prędkości mnie onieśmieliła. Odjechali na jakieś pięćdziesiąt metrów…
Jakież było moje zdumienie, gdy okazało się, że właśnie wyrwałem się z pociągu i lecę za nimi na pełnej. Po prostu nie cieszyło mnie takie wożenie się w pociągu bez żadnej szansy na ugranie czegoś. Owszem, nierozsądne, ale hej! trzeba mieć fantazję! Zapłaci się później.
Lecę za nimi długim krokiem na maksymalnej i patrzę co się dzieje. No zbliżam się, dochodzę, ale jeszcze jest daleko. Po zniwelowaniu różnicy odległości o połowę musiałem spasować i przeszedłem do swojej normalnej prędkości. Bez szans na więcej, jedziemy swoje. Ale w tym samym momencie oni też wyprostowali się i zaczęli jechać dużo wolniej. Nagle się okazało, że siedzę im na plecach. No fajnie. Tylko, że teraz oni po wymienieniu paru słów po włosku z powrotem się nisko złożyli i wypruli do przodu. A ja już nie miałem czym. Tym razem po prostu musiałem poczekać na pociąg, jaki by on nie był. Sam bym po prostu nie dojechał.
Jadę, ledwo się turlam. Po jakiejś pół minucie dojeżdża ten mój pociąg, który w międzyczasie zmalał do trzech osób. Jeden Niemiec klepie mnie po ramieniu i mówi, że to było dobre. Miły gest, zwłaszcza gdy ucieczka się nie powiodła. Zaczepiam się i jadę dalej. Ale tym razem już na oparach. Na zabawach w ściganie Włochów upłynęły ze cztery kilometry. Zostało ostatnie osiem. No to się turlam i tym razem utrzymanie wymaga wysiłku i skupienia. Dochodzi nas jakiś pociąg i wyprzedza. Trochę się pod nich doczepiamy, ale za chwilę nam odjeżdżają. Ja z wysiłkiem utrzymuję się na ostatnim miejscu w swoim pociągu.
Dwa kilometry do końca, tuż przed skrętem z Lipskiej w zabudowę „starego miasta” dochodzi nas kolejny pociąg i słyszę śmiech – ktoś mówi, że złapali wreszcie „bluetrain”. Teraz jest nas już trójka w niebieskich kombinezonach. Jestem porządnie zmęczony, ale wyciągam krok, żeby mi nie odjechali. Zostało jeszcze tylko kilka zakrętów. Przed wyścigiem planowałem wystrzelić na ostatnim zakręcie w Unter der Linden i polecieć do mety. Niestety gonienie Włochów wyczerpało ostatnie rezerwy i już nie ma czym latać. Trzymam się po prostu w grupie.
Wjazd na kostkę przy Bramie jak zawsze nieprzyjemny. Może nie czuję zagrożenia wygięcia kostek, ale wydaje mi się, że zwalniam bardziej niż inni. Jadę dwuoporowo, byle aby przejechać. Zresztą przed kostką sprawdziłem czas. No tak, już jeden trzydzieści upłynęło. Nie ma się co spieszyć. Prostuję się. Teraz już nie ma znaczenia, czy przyjadę pięć sekund szybciej, czy wolniej. Dojeżdżam do mety. Biorę medal: zasłużyłem. Dałem z siebie wszystko. Sam wywaliłem do kosza ułożony plan gry i zamiast przejechać w komforcie i dobrym czasie, to walczyłem o życie wkładając w jazdę całe serce i wątrobę, w zasadzie powtarzając wynik z zeszłego roku. Temat był do zrobienia, trzeba było tylko pojechać mądrze i spokojnie. Co mi nie zagrało? To pewnie będę jeszcze jakiś czas analizował.
Mocno wierzę, że za rok poprawię. Nawet jeśli bym się miał nie załapać do oficjalnego bluetrain: biorę tegoroczny kostium i wbijam w grupę! Tylko już nie będę wierzył Pascalowi, że zaczną wolno. Jego wolno to nie jest moje wolno.
Wrzesień 2022
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
@tomcat
Pięknie, wciągająco napisane. Każdy kolejny wyścig to jak widzę doświadczenie i do przeanalizowania w głowie na przyszłość. Widziałem na Mazurskim jaki fajny czas wykręciłeś, a ja tam na połówce zdychałem, co prawda połowę jechałem solo, ale mimo wszystko na pełnym 42km pokazałeś że się da 🙂
Wysłany przez: @tomcatPatrzę na zegarek: ja jadę 34-35 km/h, a on odjeżdża. Pascal nie zdzierżył… ja nie ogarnąłem.
Ja idee BL zrozumialem jako swego rodzaju pociag z "pacemakerem" (plus akcje reklamowa PS), czyli generalnie jedziemy na wspominane 1:25, ewentualnie deczko szybciej, ale bez typowego scigania sie, a jak czytam to chyba jednak o cos innego chodzi. Nie bardzo wiec rozumiem. Z jakim czasem dojechal Pascal z grupa ktora sie z nim utrzymala?
35 km/h to o ile pamietam mocno ponad tempo na 1:25...
Czytalo sie wysmienicie 🙂 Potezne gratulacje postawy na trasie, walki, serducha i zaangazowania 🙂 I tego jaki progres pokazuje to ze majac 1:30 na mecie jestes nie do konca zadowolony... To tylko pokazuje na ile szybciej wiesz/czujesz ze Cie stac juz dzisiaj 🙂
Świetna historia, a czytając czułam się jakbym tam była. Gratuluję i zazdroszczę takiej przygody 🏅 🙂
Wysłany przez: @szyszkownikWysłany przez: @tomcatPatrzę na zegarek: ja jadę 34-35 km/h, a on odjeżdża. Pascal nie zdzierżył… ja nie ogarnąłem.
...jaki progres pokazuje to ze majac 1:30 na mecie jestes nie do konca zadowolony... To tylko pokazuje na ile szybciej wiesz/czujesz ze Cie stac juz dzisiaj 🙂
ja się nie dziwię, patrząc na czas Tomka z Mazur... jakoś chyba 1:24 ?
Ja myślę, że @tomcat siedzi w Tobie jeszcze to popłucowe dziadostwo, bo nawet na treningu nie jesteś w stanie uciągnąć się w wolnym tempie drugim zaś razem ścigasz jak głupi :). Znając Ciebie to robiłeś sobie spirometrię, czy inne tego typu badania ? U mnie była sytuacja z początkami astmy ( dwa ataki ) i wtedy rzuciłem palenie, a na odczulaniu, przy dmuchaniu Pani za każdym razem kiwała smutnie głową. W zeszłym roku wpadłem na darmowy pomiar i okazało się, że jest fajnie jak na mój wiek. Może warto to kontrolować na bieżąco ?
Ja idee BL zrozumialem jako swego rodzaju pociag z "pacemakerem" (plus akcje reklamowa PS), czyli generalnie jedziemy na wspominane 1:25, ewentualnie deczko szybciej, ale bez typowego scigania sie, a jak czytam to chyba jednak o cos innego chodzi. Nie bardzo wiec rozumiem. Z jakim czasem dojechal Pascal z grupa ktora sie z nim utrzymala?
35 km/h to o ile pamietam mocno ponad tempo na 1:25...
I tak w zasadzie to wyglądało. Ale ja to znam tylko z filmików 😉 Pascal przyjechał z czasem 1.22.59 (netto). Pierwsze połowa maratonu w tempie ciut wolniejszym niż druga.
Starty wiadomo jakie są, choć patrząc na prędkości kamerek, to nie było jakiegoś bardzo mocnego dociśnięcie na starcie, no ale odczucia każdy ma inne. Faktycznie po lewej stronie ulicy było o wiele mniej startujących.
Mimo wszystko gratuluje, a i sam bym się ucieszył mając okazję przejechać się w Berlinie, nawet z czasem 1.30 😀
Dodam kilka słów od siebie, ponieważ był to mój pierwszy Berlin. Większość kręci tu rekordowe czasy (ja też). Z czego to wynika? Po części z tych samych powodów, które mogą przeszkadzać: mnóstwo ludzi, 90-99% trasy przejedziesz w pociągu, jeśli dobrze trafisz (ja trafiłem raz średnio i wspomniana para z Hiszpanii, którą odziedziczyłem po Tomku) odjechała mi na ostatnich kilku km i spowodowała, że zostałem na przynajmniej 2-3 km sam. Niby mało, ale pod koniec dało się odczuć. Po części z tego, że nie jesteś chomikiem na pętli, co chwilę coś innego, ciągła czujność, wypadki i ludzie, kibice! Dopingują Cię całe rodziny, tu bębny, tam dyskoteka na balkonie, tam na trawie techno party! Dzieje się, chłoniesz to i trasa mija szybko. Nie ma tego co np. na Cracovia Maraton: "Kur...ka, jeszcze 4 okrążenia, ja pier.. niczę"
Ale od początku: w Berlinie byłem razem ze swoim klubem (razem z Tomkiem i Markiem), razem z Tomkiem byłem częścią Blue Train. Natomiast to dzięki Tomkowi i jego opisom od kilku lat poczułem potrzebę wzięcia udziału w tym wydarzeniu, za co raz jeszcze Ci tutaj Tomku dziękuję!
Kilkanaście dni przed Berlinem rozchorował się mój syn (przedszkole), do niego dołączyła żona. Dzielnie walczyłem te dwa tygodnie, żeby tuż przed Berlinem poczuć, że to moja kolej na chorobę, na szczęście bez gorączki, za to z bólami wszelakimi i osłabieniem na poziomie wykluczającym z maratonu. W busie do Niemiec czułem się tak, podobnie jak na expo i porannym spacerze pod Bramą, że ostatnią myślą byłą ta, że cokolwiek tu wykręcę. Myśli uciekały raczej w kierunku modlitwy o dojechanie w jednym kawałku. Drugie w kierunku męskiej decyzji: zdrowie ważniejsze, nie jedź. Zwłaszcza że doszły problemy z kostkami i okostną, więc zgodnie z zaleceniem fizjo od kilku dni przed maratonem jadłem Voltaren SR 100 - pojechałem zatem de facto na blokadzie o spowolnionym działaniu. Większy efekt to już tylko zastrzyk.
"Start z Pascalem"... a raczej walka o życie, nie moja bajka, nie ten etap jeżdżenia. Utknąłem jak Tomek, do pociągu podwiózł mnie jakiś miły człowiek w stroju zawodowca Powerslide, którego ew. celem było zbieranie takich jak ja. I tak dogoniłem Tomka i pociąg. Po czym wspólnie odpadaliśmy, a Tomka do któregoś km miałem jakieś 10 metrów przed sobą. Do momentu czyjejś gleby, na szczęście nie mojej, ale wtedy Tomcat odjechał... a ja zacząłem łapać pociągi, które jechały 27 - 30 km/h. Do jazdy podszedłem bowiem z pokorą, chciałem dojechać a taka średnia przelotowa była na mój stan i tak wyzwaniem. I tak sobie jechałem, raz z tymi, raz z tamtymi. Koło 30 km zacząłem słabnąć, pojawiła się myśl: czy to już? Koniec? Na 35 km stanę, a organizm się zbuntuje?
Nie. Żel zaczął działać, kilka łyków picia i powoli do przodu, pojawił się jakiś pociąg i ruszyłem. Wracając trochę wcześniej: na dystansie półmaratonu zobaczyłem, że jest szansa zejść poniżej 1:30, co dla mnie byłoby jak cud. Cały czas w pamięci miałem bowiem, że druga połówka jest szybsza. I pewnie była, ale nie dla mojego organizmu. Pojechałem ją wolniej o 2 minuty i finalnie cały maraton 1:32. Fantastyczny wynik jak dla mnie, niespodziewany. Absurdalny, patrząc na samopoczucie. Absurdalny, mając w pamięci poprzednie opisy Tomka i jego pierwsze maratony.
W Krakowie wyszło, ile kosztowało to organizm. Osłabienie było tak duże, że prawie całe usta pokryły się opryszczką. Żona się śmieje i pyta... z kim całowałem się w Berlinie? Z medalem na mecie! A z kim? 😉
@tomcat
Dałeś z siebie wszytko i to jest najważniejsze.
Też nie ma co planować bo jak planujesz to możesz xzuc rozczarowanie. Ufać też nie ma co i wierzyć na słowo, że ktoś pojedzie wolniej.
Za rok pykniesz i będziesz zadowolony.
Marek zadał dobre pytanie i ja je podzielam.Patrząc i obserwując to, jak Ci idzie ten sezon, to jestem zaniepokojony Twoim stanem zdrowia, a bardziej, co się z twoim zdrowiem stało. Bo ewidentnie przyczyną tego jest coś innego jak tylko aspekty rolkowe i mentalne. Tam musiało coś nie zaskoczyć. Przenalizuj kiedy dokładnie Twoją forma poszła w dół I co w tym czasie działo się ze sprawami "medycznymi"
Bo ja bym tutaj szukał i drążył ten temat.
Wysłany przez: @maksmichalczakW Żona się śmieje i pyta... z kim całowałem się w Berlinie? Z medalem na mecie! A z kim? 😉
Nie gadaj, Twój wzrok i podkrążone oczy aż nadto świadczyły o tym gdzie spędziłeś noc z piątku na sobotę 😀 😉 😀
A tak serio szkoda, człowiek się przygotowuje, a potem nie wiadomo skąd przyłazi parszywość taka...
u mnie również młodszy syn i Iza czuli się potwornie- ja codziennie witaminka C i zero chorobowych objawów.
Coś jest w temacie.
Kolejnego dnia to wracałem, więc niemiarodajne, bo zmęczenie 7h w aucie i tak dalej. Ale w poniedziałek wyraźnie czułem jak chodzi po mnie jakieś choróbsko i tak jest na granicy, że połamie. Nawet sobie Ibumka ciupnąłem na zdrówko.
Teraz jest środa wieczór, a mnie ciągle bolą mięśnie i nie mam energii.
Chłopaki dzisiaj już jeździli na Kopance, a ja nie. Co prawda i tak nie miałem czasu, ale nawet jakbym miał, to zbieram siły na Grójec. Nie ma co sobie dokładać.
Ostro było.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
@tomcat
Nie wiem w końcu czy jeździli, bo ja nie dojechałem z różnych względów, głównie deszczeowych. Jacek z Pawłem też raczej nie bo zaczęło padać. Ja już zupełnie odpuszczam do niedzieli, a dlaczego ? Otóż odcrana gonię codziennie tak przez pół dnia, prace mam w połowie fizyczną, w połowie umysłową, ale codziennie czuje jeszcze popołudniami mocne Zmęczenie 😉 Niby pisałem, że wyścig na luzie, nawet zmęczenia w niedzielę nie czułem, ale wiem że regeneracja musi być.Moze teraz i u Ciebie jest czas na mocną dłuższą regenerację i naładowanie wegli ? Kiedys trenowałem 5dni w tygodniu, teraz przy 4 czuje ogólne zmęczenie. Wiem że jesteś trochę młodszy, ale może jesteś trochę przetrenowany ? Grojecka dycha, to już nie jakiejś wielkiej rangi zawody wiec może można poeksperymentować? No i polecam witaminkę C a i morsowanko w odporności pomaga ;). U nas woda w basenie już 12stC i powoli zaczniemy pewnie od jutra 🙂
Nie jeździli.
Dzisiaj może wreszcie coś pokręcę na trenażerze. Już mi brakuje ruchu.
Rano pobawiłem się hantelkami i sztangą.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Wysłany przez: @tomcatAle w poniedziałek wyraźnie czułem jak chodzi po mnie jakieś choróbsko i tak jest na granicy, że połamie.
Podróż, start, podróż... Raczje normą jest zmęczenie. Dodaj jednak bardoz dobrą formę na którą organizm przeznacza wiekszosc zasobów. Lekkie oslabienie i odpornosc spada.
Wysłany przez: @tomcatJuż mi brakuje ruchu.
Czyli wracasz do siebie 🙂
@szyszkownik
W dalszym ciągu nie czuję się normalnie. Ale nic dziwnego- ws Edzie naokoło infekcje. I tak jest nieźle.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Nd 2.10.22 – Grójecka dycha po czterech latach
Przez ostatnie lata albo grójecki wyścig się nie odbywał, albo pokrywał się z maratonem w Gorlicach, więc wybierało się Gorlice. Tymczasem Gorlice is dead, long live Grójec!
Wyzbieraliśmy się rankiem, żeby dojechać te trzy godzinki komfortową trasą ekspresową przed dwunastą i mieć czas na cokolwiek. Pogoda nie poraża. Po drodze poważnie zimno, mokro i wietrznie jak cholera! Na miejscu jednak piętnaście stopni i tylko przechodzące chmurki straszą.
Odbiór pakietów w hali Spartakusa, przejazd na rynek i szczęśliwie upolowane miejsce parkingowe. Podczas lekkiego rozglądania zorientowałem się, że najwyższa kurka pora zjeść coś półtorej godziny przed jazdą. W zasadzie tak na styk, mogłoby być wcześniej. Ale starczyło. Solidne 130 gramów makaronu, z warzywami, łyżeczką oliwy i solidną łychą domowego dżemu truskawkowego. Nie to dobre co dobre, tylko co kto jest w stanie stolerować…
Podczas posiłku wystąpił gwałtowny opad atmosferyczny, który gruntownie zwilżył asfalt i postawił na ulicach eleganckie kałuże. Starczyło nam czasu na obchód pętli. Dzięki temu parę naprawdę słabych miejsc na Piłsudskiego, które zostały dramatycznie potraktowane przez kasztanowce odzyskało częściową przejezdność, bo pozsuwaliśmy spadłe owoce i ich łupy z jezdni. Piłsudskiego od początku była kandydatem na najcięższy fragment. Mocne argumenty za: pod górę, pod wiatr, pod drzewami, mokro, pełno liści, kasztanów, łup po kasztanach, połowa szerokości zagrodzona bramkami dla ruchu samochodowego, więc trzeba się mieścić na jednym pasie i na dodatek to chyba najstarszy asfalt na tej trasie, więc sporo zagłębień wypełnionych dwuwodorkiem tlenu.
No i tak było.
Start o czasie. Teoretycznie ciasno, ale po kilku krokach zrobiło się miejsce do jechania. Oczywiście Sebu wypruł do przodu i nie za bardzo było jak myśleć o dotrzymaniu kroku więc nie myślałem. Jechałem swoje i patrzyłem. Także pod nogi, bo skrzyżowanie Piłsudskiego i Niepodległości oraz dalej aleja Niepodległości ma dla nas takie różne niespodzianki. Owszem kałuże, owszem koleiny, owszem pęknięcia. Po zeszłotygodniowym Berlinie jestem uwrażliwiony na te rzeczy. Może przez to nie cisnę tak jak bym może i mógł. Ale wystarczająco, aby dobić do formującego się dosyć szybkiego pociągu. Dobić to może za dużo powiedziane. Jechać niedaleko za nim. Na szczęście na tym odcinku nie było pod wiatr.
Skręt w Słowackiego. Można się spokojnie rozsiąść i oprzeć nogi na krzesełku. Wiatr z tyłu, dobry, nowy asfalt i lekko w dół. To bezdyskusyjnie najlepszy odcinek! Ciekawy byłem odczucia. W 2018 nie byłem w stanie tutaj naprawdę cisnąć, bo było to za szybkie na moje nie do końca jeszcze ujarzmione Bolty. Chwiałem się w nich i wszystkiego wyszło wtedy do 36 km/h. Tym razem czułem się dosyć pewnie i prędkość dobijała do tych 40 km/h.
Pociąg pędził w dół z wiatrem w plecy. Dociskałem i doszedłem do nich. Wtedy pojawił się próg. Pociąg się lekko rozjechał na szerokości i przeskoczył. Ja też, z lekkim dotknięciem szczytu wzniesienia. Potem jeszcze lekkie dociśnięcie i szybki skręt w Zbyszewską. Lekko ponad dziewięćdziesiąt stopni, ale bez problemu. Szkoda, że pociąg przejeżdżał go w rozsypce, każdy musiał ustalać własną trajektorię.
Teraz krótki odcinek jazdy w osłonięciu od wiatru, który i tak wiał z boku. Im bliżej zakrętu w Piłsudskiego tym bardziej wiało w twarz. Pociąg ciśnie, ciśnie, jest szybko i nagle pociąg hamuje! Co się…?! Otóż zakręt na mokre po mokrym i studzience oraz zwężenie. Nagle z szybkiej jazdy zrobiło się turlanie. Po kolei wszyscy przejeżdżali nie odpychając się przez zaśmiecione badziewiem obszary mokrego pod kasztanami i innymi lipami. Wjazd na plamę suchego to kilka szybkich odepchnięć i znowu turlanie. I tak na samą górę. A na górze z kolei obszary połamanego asfaltu, żeby nie było za łatwo, zagłębienia i stojąca woda.
Ale jakoś po kolei zwalczyliśmy te klimaty i przyszedł czas na skręt w lewo w Niepodległości. Góry, doliny, w dolinach kałuże. No i studzienki. No problem o ile możesz sam wybrać trajektorię jazdy. Ale jedziemy w pociągu. No i sruuu, rzuciło slajdem po górkach dolinach, że ledwie się wyrobiłem przed krawężnikiem! Ufff…
Pociąg jakoś tam się pozbierał mentalnie po przejściach i znowu przyspiesza.
Przez zabawy w slajdowanie ciut odpadłem. To jedziemy i gonimy. Powolutku ich dochodzę, ale nie przykładam się do tego jakoś strasznie, bo za zakrętem jest długi, szybki odcinek z wiatrem w plecy i w dół, więc można ich tam łapać.
Zakręt i łapiemy. Powolutku ich dochodzę. Jest szybko. Cztery dychy niewyjęte. Znowu lekki stres przed progiem. Trzeba przeskoczyć przejeżdżanie mogłoby się nie udać. Nie porozumiałem się z gościem jadącym przede mną, lekko mnie przyblokował i ciut zostaliśmy z tyłu. Trzeba szybko dojechać, bo na Zbyszewskiego już nie ma wiatru w plecy. Ostatecznie doszliśmy pociąg przy wjeździe na to wyniesione skrzyżowanie z kostki. No to jeszcze wydaje się kilka odepchnięć i znowu skręt na śliskie. I tutaj pociąg zaczął jechać trochę mniej asekurancko, mniej zwalniał. A ja się kurczę ślizgałem. No i metr po metrze dystans do gonienia narastał. Pięć metrów, dziesięć. Dwadzieścia. Czuję na sobie cały ten wiatr, już nic mnie nie osłania. Patrzę na tętno, yep! skończył się zapas tętna. Jeśli nie jestem w stanie na tej intensywności ich dojść to już nie dojdę. Pas.
Zaczynam jechać w swoim tempie. Bez opierniczania, ale bez zajezdni. Zakręt tym razem totalnie bezstresowo, znajduję optymalny tor jazdy. Luzik. Przede mną widzę niską sylwetkę w kombinezonie w barwach Ukrainy. Zbliżam się, no tak, deja vu z Berlina. Młoda dziewczyna, nisko złożona, ale już tak zmęczona, że nie ma szansy dołączyć do mnie. Jadę sobie spokojnie przez szybki odcinek. Niby trochę luźniej, bez takiego ciśnięcia. Jest ciut wolniej, ale nie jakoś tak bardzo istotnie. Jest sympatycznie. Bawię się techniką i cieszę uczuciem uspokajającego się tętna. Hop przez próg, zakręt na niskim złożeniu, spokojna jazda Wybickiego i wjazd w mokrą Piłsudskiego pod górę. No kurczę zwalniam więcej niż bym chciał.
Mniej więcej w połowie podjazdu dochodzi mnie pociąg z Kasią. Rzuca mi już zza pleców, żebym wsiadał. Nie trzeba mi dwa razy powtarzać! Krótki sprint i jestem w pociągu. Jedziemy. Ten pociąg albo jedzie wolniej, albo jest jakoś bardziej ogarnięty, bo nie ma problemu z przejechaniem zakrętu w Sienkiewicza, chociaż zakręt jest ten sam. Jedziemy sobie kulturalnie pod górę, potem w dół. Utrzymuję się na czwartym miejscu. Nawet w sumie nie wiem czy jestem ostatni, czy ktoś za mną jeszcze jest. Jak na chwilkę przestaję się odpychać zbierając odwagę do przeskoczenia progu wyprzedza mnie kolejny rolkarz. Za progiem dzida i wracam na swoje miejsce.
Na Piłsudskiego po mokrym pod górę znowu walczę ze śliskością. Nie pomaga też wybór kół, które wziąłem bardzo dobre i w miarę trzymające na mokrym, ale za to bardzo, bardzo ciężkie. Bonty Hardcore 125mm, te na alufelgach. Wysysają ze mnie ostatnie siły przy każdej próbie przyspieszenia na plamach suchego. Lepiej bym zrobił biorąc lekutkie Hydrogeny by TLTF, nawet kosztem gorszego trzymania na mokrym. Te ulice nie były tylko mokre, były zapaskudzone spadzią i innym syfem. To nie była tylko kwestia mokrego.
Utrzymuję się jednak i wjeżdżamy na czwarte i piąte kółko. Na czwartym na Piłsudskiego zgarniamy Marka z KKSW. Chcąc go zmotywować, bo widzę, że zmęczony, rzucam, żeby jechał z nami, bo już nie będzie następnych pociągów! Widzę, że się zbiera, to wpuszczam go przed siebie. Od tej pory jadę coraz bardziej z tyłu pociągu. Na ostatnim podjeździe zaczynam się tam lekko nudzić, pociąg mnie elegancko osłania przed wiatrem. No i to już ostatni podjazd. Za nim szybki zjazd, zakręt w prawo i meta. Trzeba się ustawić bliżej początku pociągu, albo go i wyprzedzić. W momencie jak pojawia się kilkusetmetrowa luka w zwężeniu barierkami wylatuję na prawą stronę i dociskam! Udaje się wyprzedzić jedną osobę, trzeba byłoby teraz jeszcze mocniej pchać i wyskoczyć przed pociąg, ale nagle czuję, że nie jest tak różowo z tętnem i jest ryzyko, że mnie zaraz odetnie. Tak samo zrobiłem na mazurskim, prawda? Poleciałem, a potem spuchłem i nie zaczepiłem się w swoim pociągu. A tutaj odległość jeszcze zdrowo przekracza pół kilometra, w tym część jeszcze pod górę, a całość pod wiatr. Odpuszczam.
Jeszcze przed dojazdem do zakrętu udaje się łyknąć jednego rolkarza. Jest lekki zjazd w dół, jest skręt w prawo, jest pofalowany asfalt i kałuże w dołkach pomiędzy fałdami asfaltu. I studzienki. Staram się utrzymać w drafcie, ale delikatnie zacieśniam zakręt w stosunku do tego co jedzie pociąg, bo wydaje mi się, że jadą za szeroko i jak ich rzuci to będzie taka sama historia jak na pierwszym takim zakręcie w lewo, gdzie ledwo wyrobiłem. Jeszcze nie zdążyłem dokończyć myśli jak pociąg się sypie na środku skrzyżowania. Leżą dwie dziewczyny z Silesii i Kaśka. Cudem mijam je po wewnętrznej stronie też czując uślizgi.
Meta jest za dwieście metrów, przejeżdżam, oddaję chipa i wracam pod prąd na skrzyżowanie. Widzę, że ktoś leży i się nie podnosi. No pięknie! Oby to nie Kasia… No i na szczęście nie. To znaczy tak, ale nie ta. Nasza Kasia wstała szybko i dojechała niedługo po mnie.
Zawsze pytanie o to czy jestem zadowolony z wyścigu. I tak i nie. To jak pojechałem odzwierciedla moją kondycję, siłę i wytrzymałość w danym dniu. Mógłbym sobie trochę pomóc doborem lżejszych kółek. W tym zakresie przewidywanie nie dopisało. Owszem, Bonty lepiej trzymają na mokrym i taką logiką się kierowałem. Jednocześnie są szybsze niż miękkie Hydrogeny i supermiękkie Torrenty. Gdybym wybrał bardziej deszczowe koła, to byłoby wolniej na szybkim odcinku, a prawdopodobnie by się niewiele mniej ślizgały na podjeździe Piłsudskiego. A może byłoby właśnie lepiej. Jacek jechał na miękkich Hydrogenach i co prawda narzekał na to jak niosą na szybkim odcinku, ale za to nie miał problemu na podjeździe. A ja tam przegrałem walkę o utrzymanie się w szybszym pociągu.
Mimo wszystko czas 44.01 jest lepszy o dwie i pół minuty od czasu sprzed czterech lat. No i czuję się nie zmęczony, a wtedy wyjechałem się do końca. Mogło być lepiej, na pewno lżejsze koła mogłyby pomóc, ale trochę to takie gdybanie. Sprawdzimy następnym razem. Paweł Ciężki jakoś wyjeżdżał Piłsudskiego 30 km/h solo. Czyli dało się. Z drugiej strony: ja nie leżałem. 🙂
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
@tomcat
znów świetny wpis, i dzięki za miłe zaproszenie do pociągu 🙂
ale te nazwy ulic mnie za cholerę nie pasują 😉
start na ulicy AK, potem za strzyżowaniem prosto Niepodległości, na rondzie w lewo w Słowackiego, do końca i znów w lewo w Zbyszewską i znów w lewo w Piłsudskiego czyli Kasztanową 😉
A to ciekawe. Nazwy ulic sprawdziłem na mapsach googla, zmyliły mnie. Dzieki 🙂
Poprawione 🙂
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
-
Zawody rolkowe 2023
2 tygodnie temu
-
Kicking Asphalt 2k23
2 miesiące temu
-
Zawody rolkowe 2025
3 miesiące temu
-
Zawody rolkowe 2024
8 miesięcy temu
Ostatni post: Zawody rolkowe 2023 Najnowszy użytkownik: dominik77916767 Ostatnie posty Nieprzeczytane Posty Tagi
Ikony forów: Forum nie zawiera nieprzeczytanych postów Forum zawiera nieprzeczytane posty
Ikony wątków: Bez odpowiedzi Odwpowiedzi Aktywny Gorący Przyklejony Niezaakceptowany Rozwiązany Prywatny Zamknięte