Przede wszystkim cieszę się na wakacje.
Tydzień bez myślenia o robocie! 😀
Krajobrazy, pejzaże, kiczowate landszafty. 😀
Lśniące góry nad chmurami i słońce prosto w oczy!
Po prostu bliżej do nieba!
No i narty mam nowe, muszę nauczyć je jeździć, nie ma to tamto. 🙂
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Dożyłem momentu kiedy mój sprawdzony fizjo-triathlonista i narciarz znalazł dla mnie czas na terapię manualną oraz na rozmowy w trakcie. Na jedno i na drugie bardzo czekałem.
Po pierwsze rozłożył mi na kosteczki górę pleców i złożył z powrotem. Zatejpował, żeby się trzymało. Na razie się trzyma, nie boli, nie ciągnie. Jupi! Odkąd na treningach próbowaliśmy się z padami i przewrotami dokuczał kręgosłup szyjny.
Zapamiętać: to że trzydzieści lat temu mogłem pady i przewroty robić na ślepo i na parkiecie, to nie znaczy, że będąc antykiem mogę sobie pozwalać na to samo.
Oprócz tego pogadałem o tych moich kolanach.
Wnioski są dwa:
1. Biomechanicznie pistolsy są bardzo niekorzystne. Walą po łękotce że aż przykro. Po prostu nie warto. Cała ta historia z bólem ostatnio zaczęła się próbowaniem asystowanego zejścia do pistolsów. I to jest winowajca. Rower tylko dobił.
Ergo: pistols - nein, danke! Make squats not pistols!
No i trzymać się aktualnych maksów w ciężarach. DL 100 kg to dużo. Wyciskanie na nogi 160 kg to dużo. Lepiej mniej, a bardziej regularnie.
2. Stopy są do rozciągnięcia i wzmocnienia. Rozciąganie grzbietu stopy tylko po "baletowemu", na stojąco, tak jakby chcieć stanąć na kłykciach palców stopy. Oczywiście nie starać się, bo śmierć w oczach, trzeba stać na drugiej nodze. No i stosujemy metodę PIR, czyli napinać, napierać, a potem odpuszczać i w odpuszczeniu osiągać większy zakres ruchu.
A wzmacnianie - to czego nie robię do tej pory - to klasyczna krótka stopa, czyli to "nudne" zwijanie szmatek palcami u nóg. Wszystkie ćwiczenia które robię do tej pory są na łydki i wyżej. Nie mam nic na stopy - i z tego się biorą skurcze, które mnie męczą od ostatniej Cracovii.
Stopa w twardym bucie jest nie do rozciągnięcia. Nie polecam takich skurczów.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Ok, powoli mi przechodzi.
Zaczynam też wciągać się od nowa w rutynę treningów.
W sobotę był nietypowy trening na kołach, bo prowadzony przez Henia. Henio wierzy w koordynację i klasyczną technikę. Moim skromnym zdaniem bardzo potrzebny trening. Paweł w kółko tylko krawędzie i siła. Owszem jest to klucz do sukcesu, ale bardziej podstawowe podstawy też trzeba szlifować.
Niedziela na rowerku półtora godziny bazy tlenowej. Spoko.
Poniedziałek rest.
Wtorek rano obwód na drylandzie, pompkach i brzuszkach, a wieczorem krótkie, 20 minutowe interwały 30 sekund na 30 sekund pod dyktando GCN na YT. Mocna rzecz. Przez chwilę rozważałem nawet rzucenie pawia. Czyli weszło ładnie.
Środa ciężary. Na poczatek delikatnie: przysiady (backsquat) 55 kg, martwy 75 kg. Czuć przerwę, nie miałem ochoty powiększać, bo czułem że jeszcze trochę i przestanę kontrolować ruch, a to jest zagłada. Co fajne i ciekawe frontsquat bez problemu 25 kg weszło w pełnej kontroli, bez wyłamywania palców i urywania ścięgien w nadgarstkach. Widać poprawę mobilności. Małe hurra!
Dzisiaj czwartek i mentalnie nastawiam się na mały wp*dol wieczorem na sali gimnastycznej z klubem. Nie będzie większy niż ten który sobie i trzem kolegom zafundowałem tydzień temu - z braku innego trenera - ale zawsze potem jest wyścig regeneracji przed sobotnim treningiem.
Jutro trzeba będzie rano zapuścić porządne 20-25 minut rozciągania fullbody, a wieczorem leciutka sesja regeneracyjna na rowerku.
Już powoli pojawiają się myśli o treningach na zewnątrz, na dlugich prostych. Te interwały na rowerze robiłem m.in. po to, żeby wtedy nie było tak fatalnie jak zawsze pierwsze jazdy wiosną na zewnątrz.
Bo zawsze wtedy: a) nie jedzie i b) zdycha po krótkiej chwili.
A w międzyczasie walczymy z kilogramami. Na razie jeden w dół. Jeszcze dużo...
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Od wielu lat słyszałem o kurorcie Ischgl. Modny, wypasiony, drogi. Tez w nim wziął początek europejskiej pandemii koronawirusa. Ale pandemia już jest historią, a podwyżki cen wszędzie spowodowały, że tak naprawdę ceny się spłaszczyły. Najdroższe kurorty nie podniosły cen tak samo jak te mniej drogie. I mniejsze. Nastawialiśmy się na 20% różnicy w cenie, ale tak naprawdę różnica nie była tak duża. Na przykład jedzonko w alpejskich restauracjach i chatach alpejskich podrożało może 10%. W sklepach różnicy cen nie potrafiliśmy zauważyć. Najdroższe były jak zawsze karnety.
Droga do Ischgl jest długa, bo za Insbruck, a potem dalej na zachód i ostatnie kilkanaście kilometrów dopiero w kierunku południowym, czyli granicy ze Szwajcarią. Wyszło 13 godzin jazdy. Początek w koszmarnych warunkach, ale potem całkiem spoko, chociaż kombinowaliśmy z objeżdżaniem kontroli granicznej na autostradzie nr 8 przy wjeździe do Niemiec i ponownie do Austrii. Wyszło, że jechaliśmy przez góry, czyli całe szczęście, że nie padał śnieg.
Wynajęliśmy grupą cały dom wakacyjny na 20 osób, więc cena wyszła w miarę. Na miejscu okazało się dlaczego: dom był naprawdę wysoko. Gdyby tylko spadł śnieg, to bez łańcuchów nie ma ruchu w żadną stronę. Ale podczas pobytu pogoda była piękna, a droga utrzymana wzorowo. Jak tylko coś się pojawiało to było odgarniane przez traktorek z lemieszem i posypywane solą.
Samo Ischgl to naprawdę ogromny region narciarski. Tak naprawdę nie rozumiałem co znaczy 360 kilometrów tras narciarskich. A znaczy to tyle, że można każdego dnia jeździć gdzie indziej, chociaż parkuje się auto i wjeżdża gondolą na górę w tym samym miejscu. Najbardziej do gustu przypadły nam trasy w kotlinie po stronie szwajcarskiej. Na górze była chatka z napisem „granica państwa” i można było bez żadnych jeździć zarówno po stronie austriackiej jak i szwajcarskiej.
Najgorzej było pierwszego dnia, bo dosyć wcześnie przyszło chmursko i raz że leciutko z niego prószyło, ale co najgorsze światło zostało tak masakrycznie spłaszczone, że totalnie nie było widać po czym się jedzie. No strach. Kolega wręcz zrobił popisowy numer Kojota z kreskówek ze Strusiem Pędziwiatrem: stok mu się skończył i spadł ze dwa metry niżej. Miał szczęście, że w tym miejscu było tylko dwa metry w dół oraz, że lata na paralotniach i ma ogarniętą procedurę lądowania, to sobie nic nie zrobił. Ja bym się pewnie połamał. W efekcie zeszliśmy ze stoku dosyć wcześnie, tak z godzinę do zamknięcia. Później cisnęliśmy już do końca.
Od drugiego dnia było non-stop słońce. A chmury tylko poniżej. Jeździliśmy w zasadzie cały czas od 2500 m.n.p.m do 2940 m.n.p.m. Czyli naprawdę wysoko. Na tyle, że jak w pewnym momencie żonka mi się zacięła na jakiejś ściance i musiałem po nią podejść około 200 metrów po nachyleniu powyżej 45 stopni, to naprawdę się styrałem: dziesięć kroków i zadyszka.
Śniegu było bardzo dużo, co nie znaczy, że na jakimś grzbiecie nie dało się wyłapać kamieni przebijających przez śnieg. Bardzo nieprzyjemne uczucie. Zwłaszcza myśląc o nowych nartach. Trudno, się zaklei dziury.
Za to widoki – hurtowo przepiękne! Po te widoki i po to powietrze jeździmy w Alpy!
Krótka dygresja o powietrzu. W pierwszej połowie grudnia po zakończeniu masakrycznej akcji z dostarczeniem prototypu dla ważnego klienta dostałem przeziębienia i nie mogłem po nim pozbyć się kataru. Zawsze po nocy lało się z nosa, kichałem, kaszlałem. Nie wiadomo do końca o co chodzi. Antyhistamina nie pomagała. Po prostu badziewie się umościło w zatokach i miało wywalone na wszystko. Płukanki też nie pomogły.
Ale alpejskie powietrze i kilkanaście stopni mrozu zdziałały cuda! Już na trzeci dzień było całkowicie po problemie. Wszystko się wymroziło, bakterie dostały w łeb i musiały odpuścić. Ociupinkę problem wrócił po powrocie do domu, ale można powiedzieć, że utrzymuje się na akceptowalnym poziomie. Niech żyją góry!
Ponieważ jeździliśmy dosyć intensywnie, starając się w miarę nadążać za dzieciakami, to mróz nie był dużym problemem. Jednego dnia miałem wrażenie, że ziąb przesącza mi się przez skorupy butów do palców, ale pozycja narciarska powoduje dopchnięcie pięty do tyłu i automatycznie cofnięcie palców. To plus rozgrzewanie przy wysiłku gwarantowało, że nie było nam zimno. No i słońce! Jak cudownie przy tym mrozie czuć było słońce! Każdorazowy wjazd w cień to był pełznący po plecach chłód. Ale za chwilę wyjeżdżaliśmy w kochane słoneczko i z rozkoszą nastawialiśmy plecy czy przody do grzania.
Naprawdę nieliczne trasy były całkowicie w cieniu. Na przykład strasznie długa trasa numer siedem wiodła stokiem na wschód i praktycznie od godziny 11 była już całkowicie w cieniu. Ale była tak fantastycznia, tak się wszystkim podobała, że jeździliśmy tam wielokrotnie. Oczywiście po tym jak ją znaleźliśmy, bo naprawdę wszystkich tras zjeździć nie sposób.
Mnie chyba najbardziej odpowiadała trasa 11, oznaczona jako niebieska, czyli łatwa. Bardzo szeroka i z długimi obszarami o fajnym, jednolitym nachyleniu. To nachylenie po pewnej chwili się zwiększało i tam ludzie po pierwsze porobili muldy, a po drugie niestety często tam stali. Za pierwszym razem skumałem za późno: miałem taką prędkość, że nie dałem rady jej wytracić przed wjazdem na muldy, a potem się okazało, że jakiś gość nagle ruszył w moją stronę i byśmy się zderzyli. Włączyłem zatem hamowanie tyłkiem, bo nartami bym już nie ogarnął. Jechałem wtedy koło 80 km/h.
Ale to i tak nie był najmocniejsze przyziemienie. Był taki moment, że dzieciaki nam się zgubiły i jeździliśmy bez nich. Uznałem, że mogę zatem jeździć bez oglądania się czy ktoś ruszył, czy nie ruszył, czy jedzie, czy się wywrócił, et caetera. I trasą z Grubelkopf pojechałem jak to się mówi: w swoim tempie. No i zaatakowało mnie nagromadzenie czynników niesprzyjających, a dokładnie ostra ścianka, za którą zaraz był zakręt o dziewięćdziesiąt w lewo. No i nie ogarnąłem, nie znałem trasy. Pojechałem tak, że uznałem, że się nie zmieszczę w zakręcie. Po fakcie stwierdziłem, że ociupinkę więcej spokoju i bym ogarnął. Ale nie ogarnąłem. Lekko straciłem równowagę, potem najechałem na muldę i było porobione. Nawet nie wiem ile wtedy mogłem jechać. Też było szybko. Fartownie nic sobie nie zrobiłem Tylko dupsko bolało. No i ciut wstrząs poszedł w górę kręgosłupa. Ale odpukać wszystko ok.
Po tych upadkach zacząłem bardziej hamować, co z kolei negatywnie wpłynęło na kondycję nóżek. No bo jak starasz się tylko jechać na wprost i utrzymywać na „pędzącym tygrysie”, to praktycznie się nie męczysz. Zacznij walczyć z grawitacją, a pokaże czworogłowym, gdzie jest ich miejsce. Do końca wyjazdu nie dorobiłem się takich zakwasów jak to kiedyś bywało, że po nartach nie dało się chodzić, tak nogi bolały, ale po obiedzie piątego i rankiem szóstego dnia jazda była momentami nieprzyjemna. Potem szóstego dnia się rozgrzałem i było już ok.
Fantastyczność tego miejsca, oprócz wysokości i widoków, brała się też z niebywałej wielkości sieci tras i wyciągów. Ostatniego dnia przerzuciliśmy się na wcześniej nie jeżdżoną stronę, dwie góry dalej i okazało się, że tam jest kolejne kilkadziesiąt kilometrów tras do zjeżdżenia. Ale czy to kwestia mniejszego obciążenia, czy innego nasłonecznienia, wiatru…. Tamte traski były naprawdę mocno zmrożone. Bóg uchował, że wieczorem dnia poprzedniego podszlifowałem krawędzie wszystkim w Rodzince zwykłym ręcznym pilnikiem. To na pewno uchroniło nas od nieprzyjemnych upadków na tamtych stokach. W pewnym momencie rozdzieliliśmy się: dzieciaki z czołówką dorosłych pojechały czarną, a jak eskortowałem dwie najgorzej jeżdżące Panie łatwymi trasami, fantastycznymi krajobrazami, trawersami wśród skał. Bosko!
Powrót też długo, bo jakieś aut się totalnie sfajczyło na niemieckim odcinku autostrady nr 8 w kierunku Salzburga. Wyjechaliśmy wcześniej niż inni i cała przewaga poszła się bujać podczas tego przymusowego postoju.
Cała rodzinka z wyjazdu bardzo zadowolona. Dzieci też doceniły wakacje w egzotycznym miejscu, możliwość pośmigania i pościgania się z kuzynostwem. I podbudowę własnej wartości dzięki temu, że są szybsze niż rodzice. Młodsza 92 km/h, starsza 84 km/h, Tata 81 km/h. To też jest wartość dodana.
A i ja jestem zadowolony. Umiejętności do przodu. Lęk przed prędkością dużo mniejszy. Nowe narty świetnie się sprawdziły. Niepotrzebnie tyle lat wzbraniałem się przed modelem dedykowanym jeździe na przygotowane trasy. Przecież jeździmy wyłącznie po przygotowanych trasach. No chyba że w Polsce. W Polsce już od 11 rano jazda jest taki 50% offroad. Tak stoki są zryte…
Dlatego jednak Alpy.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Zazdro! Alpy są przepiękne 🙂
Kiedyś podczas pobytu w miasteczku Marilleva, trafiliśmy na śnieżycę. Właściciel hotelu (nazwaliśmy go Pan Gandalf ze względu na brodę i kapelusz) codziennie przez parę godzin odśnieżał podwórko. Złapał się za głowę kiedy pokazaliśmy mu nasz balkon, a jego mina wyrażała coś w stylu: ja pier$#@e...
Marileva! Dolomiti! It does ring a bell! 🙂
Najlepsza pizza w chatce na Monte Vigo!
Najlepsza jazda po drugiej stronie doliny na Passo Groste! 😀
Samej Folgharidy i Marilevy unikaliśmy, bo dużo ludzi i kolejki do wyciągów. Woleliśmy szaleć na trasach Spinale, na Groste i w Pinzolo. No i w okolicach Tris-tre, gdzie dzieciaki pokazywały co potrafią 😉
Za naszej ostatniej tam bytności śniegu było tyle co kot napłakał i tylko na trasach. Czyli sztuczny. Ale zimno było.
Tamże, w Pinzolo, też jest Tulot, czyli jedyna wielokilometrowa trasa o nachyleniu średnim dobrze powyżej 45 stopni, którą w życiu zrobiłem. I już nie muszę. 🙂
Z Marilevy na Groste można się przeprawić przez kładkę narciarską nad drogą na dnie doliny, kojarzysz? W jedną stronę jest w dół i się zjeżdża, a z powrotem do Val Di Sole wciąga się ruchomym dywanikiem. 🙂
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Trening w czwartek faktycznie dał w kość. Paweł pauzował, więc Wojtek miał wolną rękę do realizacji swoich koncepcji treningowych.
Cały trening to był jeden wielki obwód.
A w zasadzie cztery.
Już rozgrzewka byłą obwodem na czterech stacjach z bieganiem. Dwie serie rozdzielone trzema minutami ciągłego biegu. Nie powiem, czułem się rozgrzany.
A dopiero zaczynaliśmy.
Potem były trzy różne obwody:
1. Na wytrzymałość szybkościową - tutaj tętno najwyżej wybiło.
2. Na wytrzymałość siłową
3. Na generowanie mocy maksymalnej
Ponieważ trening obwodowy robię sobie sam co tydzień we wtorki rano, to z taką koncepcją treningu, który nie daje czasu na odpoczynek, jestem w miarę obeznany i nie padałem na pysk. Ale jak tętno podchodzi powyżej 90% maksa to ogólnie życie robi się mało przyjemne. Ale zaraz po treningu czułem się dobrze. Ciekawy byłem, czy zrobią się z tego zakwasy. Pamiętałem też o zabawach ze sztangą dzień wcześniej. Zakładałem, że w piątek je dobrze poczuję.
No i tak faktycznie się stało. A w sobotę rano ledwo wstałem, ledwo poszedłem na standardowy spacer z psem i pojechałem na trening na Kolną. Pełen przeczuć, że będzie rzeźnia...
Nie pomyliłem się.
Na początku wyglądało, zę w ogóle nie będzie jazdy, tylko jakieś turlanie, bo zakwasy w goleniach powodowały, że nie miałem czym się zastabilizować w łukach. Ale dogrzałem i przeszło.
Tym razem Paweł był i robiliśmy technikę w niskiej pozycji. No bolało, ale w sumie mniej niż się spodziewałem. Bywało gorzej.
Natomiast podczas jazdy w grupie, podczas techniki na łukach, podczas interwałów... nogi nie stawały na wysokości zadania. A może głowa?
Mogę (MOGĘ!) przekładać w prawo tak jak reszta, nie ślizgam się, nie czuję niestabilnie, a jednak jak dochodzimy do tego fragmentu to odpuszczam jazdę w grupie. Nie wiem: z przyzwyczajenia?
Brakuje mi mentalności zwycięzcy. Zbyt wiele razy odpuszczałem. Poddawałem się. Bo lęk, bo brak powietrza, bo nogi paliły i lęk, że stracę kontrolę... Nie będzie łatwo to zmienić. A przede wszystkim najpierw muszę być gotowy na to. Bo jak długo nie zrobię porządku w swojej głowie, tak długo nie będę w stanie skoncentrować się na jeździe, na utrzymaniu w pociągu, na dochodzeniu do poprzedniego bez względu na to, czy nogi bolą, czy nie, czy jest powietrze, czy nie ma.
Teraz sobie przypominam siebie w 2016 na maratonie w Katowicach. Tym pierwszym. Psińco wtedy umiałem jeździć, ale za nic nie chciałem odpuścić. Wszystko bolało, ale ja nie zwalniałem. Nie szukałem wymówek. Wtedy byłem z jednego kawałka.
Chciałoby się powiedzieć, że ciężko pracuję z psychologiem nad powrotem do tego stanu, ale tak naprawdę nie wiem czy ciężko. Nie potrafię ocenić.
Wiem tylko, że nie jest to fajne. Odkrywam rzeczy, które mi się nie podobają i które muszę przepracować. I nic nie da się zrobić za pstryknięciem palców.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
@Tomcat kładka nie zapadła mi w pamięci, a w pozostałe miejsca zajechaliśmy. Generalnie zwiedzanie gór na nartach było ciekawym doświadczeniem. Ilość i różnorodność tras jest zachwycająca. Ponoć w tamtym rejonie szybciej przychodzi wiosna, co trochę tłumaczyłaby nazwa Val di Sole czyli Dolina Słońca. Pojechaliśmy wtedy na przełomie stycznia i lutego. Teraz planowaliśmy Livigno ale coś tego nie widzę, w tym roku dłużej jestem chora niż zdrowa. W hotelu mieliśmy smaczne posiłki więc tylko raz poszliśmy na pizze w Folgaridzie, też dobra 🙂
Dywanik w Madonnie znany i lubiany 🙂 podobnie jak bar Jumper tuż obok. Po paru głębszych zjeżdżaliśmy w dół na tyłkach a dywanikiem powrót na kolejnego drinka - ech dawne czasy 🙂
Nigdy nie kwestionowałem swojej motywacji. Nie kwestionowałem powodów, nie kwestionowałem jej siły. Jednak teraz wszystko po kolei kwestionuję, zadaje pytania i szukam odpowiedzi. W dużej większości przypadków znalezione odpowiedzi bardzo mi nie odpowiadają.
Zostawmy powody motywacji. Za to jak wygląda jej siła? Czy robię to co robię, bo mnie to kręci, czy dlatego, że to zacząłem już kiedyś robić i robię z rozpędu? Jeśli mnie to kreci, to dlaczego tak trudno jest przełamać bariery?
Chcąc niechcąc prowadzę ostatnio dużo bardziej wnikliwą samoobserwację i
zauważyłem jak dewastujace dla wykonywania trudnych zadań, trudnych ćwiczeń są niepokojące myśli. Potrzebne jest skupienie. Spokój. Im trudniejsze zadanie, tym więcej skupienia jest potrzebne. Aby osiągnąć wieksze skupienie potrzebny jest większy spokój.
A są takie dni, że spokój nie jest w ogóle opcją. To co wtedy?
Odpuścić moje oficjalne hobby i szansę na endorfiny, bo performens będzie nieoptymalny? Czy jednak próbować wycisnąć z każdej chwili tyle ile się da? Trzeba też liczyć się z ryzykiem negatywnych komentarzy kolegów zawiedzionych postawą w danym dniu treningowym, gdy nie mogłem dać zespołowi tyle ile jestem w stanie dać normalnie. No tak to zdarza się i trzeba sobie z tym poradzić. Nie mogę wymagać od całego świata traktowania mnie jak płatek śniegu. A przynajmniej oficjalnie nie chcę, bo to misja skazana na niepowodzenie.
Więc robimy swoje. Choć może bardziej uważnie i wsłuchując się w siebie.
W tym tygodniu trening czwartkowy był bardziej konserwatywny niż tydzień temu. Zamiast obwodów trenujących różne aspekty wytrzymałości specjalnej i siły mieliśmy klasyczne symulacje i plyometrię. Coś do czego jesteśmy bardziej przyzwyczajeni. No i faktycznie jazda w sobotę była ciut łatwiejsza. Ale nie to, żeby nogi nie bolały. Otóż bolały, ale nie tak jak tydzień temu, gdy na pierwszym łuku prawie wypadłem na zewnętrzną (wpadłem w bramkę), bo mięśnie goleniowe zaprotestowały ostro. Tym razem narzekały głównie rotatory i zginacze bioder.
BTW. Przymocowałem do suwaka mojego kostiumu w barwach Kolumbii 10 centymetrowy sznurek i miałem nadzieję, że to wystarczy, aby samemu zapinać i rozpinać zamek na plecach. Chyba zabrakło drugich 10 centymetrów...
Jazda klasycznie jak ostatnio: po rozgrzewce rozjazd grupą w lewo i prawo, aby było ciężej dwuoporowo. Po dogrzaniu ćwiczenia w niskiej. Dużo ćwiczeń w niskiej. Boli, ale da się jeździć i to da się jeździć szybko. Slalomy pod double pusha pozwalają poczuć moc. Na jednej nodze ciągle jeszcze nie to, ale już powoli coś zaczyna się pojawiać. Takie wrażenie, że jeszcze nie teraz, ale mam to "na końcu języka". Bo nie chodzi o to, żeby jechać slalomem: to ma być power w każdym skręcie! I żeby to zrobić trzeba naprawdę mocno stać w bucie i nie mieć wątpliwości gdzie, kiedy, która krawędź pracuje.
Wszyscy się starają i widać to po statystyce upadków. Tego dnia były chyba ze cztery kraksy, w tym jedna dwuosobowa, bo kolega który upadł miał praktycznie na plecach drugiego, który nie miał szans na jakikolwiek manewr.
Na koniec porobiliśmy gwizdane interwały, czyli po sygnale zawodnicy zza lokomotywy się odczepiają, a reszta ma dopędzić lokomotywę. Naprawdę robi się momentami szybko i robi się momentami zamieszanie, ale mam wrażenie, że zaczynamy - jako zespół - czuć się z tym ćwiczeniem coraz lepiej. Również lepiej wyglądał mass start. Nawet ja dałem radę rozpędzić się razem z wszystkimi zamiast czekać z rozpędzaniem, aż pojawi się miejsce po ich odjechaniu. Nie zapeszyć! Tu jeszcze jest mnóstwo do zrobienia.
Magiczne łuki na wewnętrznej nodze zaczynają wyglądać coraz bardziej sensownie. Nie przeszkodziło, że przesunąłem szyny o jakieś 2mm bliżej centrum buta. Bez problemu, a może nawet pomaga to generować moc. Za tydzień jeszcze jakiś milimetr przesunę. Trzeba robić zewnętrzną krawędź głębokością włożenia nogi pod siebie, a nie wygięciem w kostce.
Głowa nie wytrzymała szybkich łuków w prawo. Muszę w końcu się przełamać i to naprawdę jest kwestia głowy, bo po wyjściu z pociągu jeździłem sam z taką samą prędkością co on.
To tylko psycha.
Tylko.
Aż.
Ten post był zmieniany 3 tygodnie temu 3 razy przez Tomcat
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Zdrowe jedzenie i spanie odpowiednia ilosc czasu sa jak dla mnie raczej podstawowymi nawykami/potrzebami, które wplywaja na realizacje wszystkich pozostałych czynnosci i dzialan 😉
Motywacja jest jeszcze np. zewnętrzna albo wewnętrzna. Tu jest w ogole bardzo duzo ciekawych kwestii 🙂
dać zespołowi tyle ile jestem w stanie dać normalnie.
Norma to średnia z lepszych i gorszych dyspozycji. Ją trzeba umieć ocenić. Może z boku koledzy potrafią lepiej, albo chcą tylko pocieszyć, albo podbudować swoje ego?