Kicking Asphalt 2k23
Wysłany przez: @kazek103@tomcat
Gdzie można dostać takie dedykowane, ja jeszcze nie spotkałem.
To ten: https://bike-dump.nl/product/10502/powerslide-core-pro-carbon-fiets-skatehelm-mat-wit
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Czwarte Ruciane czyli powrót
Cały poprzedni rok był sknocony przez płuca popsute wiosenną chorobą. Jakoś tam się na jesień pozbierałem, ale bez szału. Zima miała postawić mnie na nogi jeśli chodzi o formę. Dźwigałem ciężary, żeby mieć więcej siły, kręciłem długie godziny na rowerze, aby mieć wytrzymałość. Szło dobrze, waty rosły, ale wczesną wiosną znowu przydarzyła się choroba i zostawiła mnie bez sił. Dodatkowo w takich przypadkach łatwo się łapie dodatkowe kilogramy, a pozbyć się ich później jest bardzo trudno.
Jak zawsze, gdy ogranicza mnie zdrowie i nie mam jak nadrabiać siłą i wytrzymałością skupiałem się na treningach techniki, licząc że znajdę tam coś co pozwoli mi jeździć szybciej mniejszym kosztem. Bardzo dużo zawdzięczam kolegom z treningów, którzy wręcz nie pozwalali mi odpadać, gdy już nie miałem sił i naciskali, abym jeździł z nimi nawet jeśli przez to musieli trochę zwolnić. Nawet trudno powiedzieć jak wiele i jak bardzo jestem im za to wdzięczny. Dawało mi to dodatkowy bodziec nie tylko do treningu, ale też doprowadzenia wagi do bardziej akceptowalnej.
Zrobiło się ciepło, treningi się wydłużyły i waga zaczęła spadać. Przełomy następowały jednak tym razem na krótkich wyjazdach z rodziną. Możliwe że z powodu bardzo intensywnego programu, gdzie cały czas gdzieś łaziliśmy po jakichś górach i nie było kiedy jeść. Potem sprawdziłem też jak to jest zrobić 36 godzinną głodówkę i czy to coś daje. Okazało się, że sama głodówka w miarę spoko, zapewne kolejny dzień byłby dużo trudniejszy. W trakcie byłem oczywiście bez energii, ale już 24 godziny po wznowieniu jedzenia byłem w stanie zrobić dobry trening. Sama głodówka dała mocnego kopniaka metabolizmowi i jakby wymusiła kontynuację zrzucania kilogramów.
Z jednej strony piłowanie techniki samemu i pod okiem kolegów, z drugiej szlifowanie formy na rolkach, bieganiem i na rowerze, z trzeciej pchanie wagi w dół. Powoli, boleśnie powoli zaczęło to przynosić rezultaty. Na Widawie byłem w stanie jechać mimo tej cholernej góry i wiatru w twarz na długiej prostej. Tempo może nie oszałamiało, ale jak popatrzyłem kto z klubu był przede mną, a kto za mną to okazało się, że wróciłem w poprzednie miejsce.
Potem były Katowice, gdzie waga była niższa, forma lepsza i czas się wyraźnie poprawił. No i przyszła pora na prawdziwy test: maraton mazurski. A nie jeździłem w tym roku maratonów. W ogóle. Owszem Cracovię, ale to się nie liczy – zbyt dawno i tylko raz. Zresztą snułem się tam straszliwie.
Wycieczka na Mazury jak zawsze w dobrym towarzystwie Kasi, Jurka i Sebu. Długie godziny spędzone na ciekawych, a nawet momentami pełnych pasji rozmowach o wszystkim od szczegółów treningu po komputery kwantowe.
Pozostawała ciekawość: jak ułoży się maraton? Czy wystarczy mi sił? Czy utrzymam się w przyzwoitym pociągu? Co dobre to nie czułem presji na wynik. Wiedziałem w jakim jestem miejscu i wiedziałem, że przejechanie maratonu w półtorej godziny oznacza zrobienie dwóch półmaratonów jeden po drugim, a każdy w 45 minut. Jeszcze w tym roku tak szybko półmaratonu nie przejechałem.
Romano ogarnął fale startowe lepiej niż w zeszłym roku. Zwykła tłuszcza rolkarska została odcięta od startującej elity pań fachowo poprzez stewarda z flagą w szachownicę. Potem odliczanie dla nas i poszli!
Mimo wszystko z tym ustawianiem było trochę zamieszania i poniewczasie zorientowałem się, że nie mam w okolicy nikogo na kogo mógłbym się orientować i starać do niego dołączyć. Ale już za zakrętem rolkarze byli odrobinkę przesortowani, Ci wolniejsi zostali z tyłu. Patrzę jadą sobie Dorota Milewska z Agnieszką Zgrzywą. Czyżby Dorota i powtórka z Katowic? Ale jednak nie. Bardzo szybko obie odpadły od pociągu, ale za to pojawiły się w nim inne czerwone kombinezony Silesia Skating: Piotr, Kasia Gądek i Darek Łata. Rozsądek mówił, aby wyprzedzić Darka, ale póki co pociąg jechał tak szybko, że odpuściłem temat na później.
Oprócz Silesii w pociągu przede mną przewijała się duża blondyna – prawdopodobnie przybysz z Inflantów, a także dziewczyna, która organizowała Maraton Łódzki i jeszcze jedna, która jeździ długie dystanse m.in. z Kingą od nas z klubu. Trochę z tą ostatnią miałem zabawy, bo nie jest nauczona jazdy w pociągu. Jak tylko czuła, że za blisko podjeżdża do poprzedniej osoby, to włączał się jej t-stop. Za każdym razem cierpliwie mówiłem: „- Nie hamuj! Połóż rękę na plecach poprzedniej osoby i przekaż jej energię. To bezpieczne.”
Bo to hamowanie bezpieczne nie było. Pierwsze trzy przejazdy, czyli pierwsze „kółko” i jeszcze jeden przejazd „tam” zrobiliśmy w tempie jak szacowałem na gorąco na 1:20. Cały czas bite 31-32 km/h. Dużo się działo. Osoby na przedzie się tasowały. Niektórzy znikali bez śladu. Natomiast ja miałem kłopot z nawrotkami. No po prostu mnie niszczyły. Czy hamowałem za mocno, czy zakręcałem za długo – w każdym razie po każdej zawrotce musiałem pociąg gonić i to ostro.
Po trzeciej nawrotce, czyli przejechanych może 15 kilometrach poczułem, że to jest to! To było już wszystko! To był ostatni sprint i nie będzie już więcej sprintów! Na szczęście, czy nieszczęście pociąg najwyraźniej poczuł to samo i zaczął jechać ciut wolniej. Okazało się, że w takiej sytuacji nawet i pół kilometra na godzinę czuć bardzo mocno i po chwili przestałem się bać, że za chwilę odpadnę. A dokładnie tak to wyglądało po złapaniu pociągu po trzeciej nawrotce: jakby wiaterek zawiał to bym poleciał w krzaki. Cokolwiek by wyskoczyło nie byłem w stanie nic więcej zrobić poza kurczowym trzymaniem się swojego miejsca w pociągu.
Na szczęście w ciągu pięciu kilometrów po zawrotce tętno – chociaż cały czas na czerwonym – to trochę spadło oraz zaczął najwyraźniej działać żel z kofeiną wciągnięty chwilę przed trzecią zawrotką. W efekcie poczułem się dużo spokojniejszy. Kolejna zawrotka z jakiegoś magicznego powodu przejechana została przeze mnie sprawnie i szybko. Nie trzeba było gonić pociągu. Tak naprawdę to z zawrotki na zawrotkę szły coraz sprawniej. Trochę się dziwiłem, ale nie protestowałem.
Momentami pociąg zaczął przymulać, zwłaszcza na podjazdach. Chcąc trochę przyspieszyć sprawę wyskoczyłem na prowadzenie i pociągnąłem. Ale jak pół minuty później się obejrzałem do tyłu okazało się, że znowu zamiast dać zmianę zrobiłem ucieczkę i muszę na nich poczekać. Bo zdecydowanie nie chciałem przejechać drugiej połówki maratonu sam.
Odczekałem chwilę, aż doczłapali, pociągnąłem jeszcze pół kilometra i poczuwszy zmęczenie zjechałem na bok. Wskoczyłem do pociągu trochę bliżej początku niż byłem poprzednio, ale czołówka też się przetasowała i jechałem za tą sama osobą co poprzednio. Przy okazji wracania na swoje miejsce mogłem oglądnąć, kto jest w pociągu. Po Dorocie, Agnieszce i Darku nie było już śladu. Pojawił się jakiś brodacz w wysokim bucie i obstawiał tyły.
Kolejne nawrotki przychodziły płynnie. Czołówka się tasowała. Jeszcze raz dałem zmianę, ale tym razem pociągnąłem chyba zbyt nieśmiało, bo wyskoczył zza pleców Piotr z Silesii i zwiększył na chwilę tempo.
Starałem się bardzo pilnować odżywiania. Pierwszy żel po pół godzinie, drugi po godzinie i starczy. To weszło perfekcyjnie. Trochę zaniedbałem picie i pierwszy łyk wszedł w bodajże 55 minucie dopiero, ale pogoda była łaskawa i nie było bardzo czuć grzejącego słońca. Albo my jechaliśmy tak szybko, że robiliśmy swój zefirek, który delikatnie studził nasze rozpalone pędem nogi. Być może wreszcie się przyzwyczaiłem do nowego kostiumu z pojedynczą siateczkową kieszenią na plecach, bo tym razem butelka się w niej nie zaplątała i bez problemu, za każdym razem, mogłem ją wyjąć i włożyć ponownie. Żele oczywiście pod gumą na nogawkach – najlepsza dla nich lokalizacja.
Jak zostało nam już tylko 15 kilometrów wskazówka pewnościometra przeskoczyła na stałe w położenie: „Teraz to już na pewno dojadę w tym pociągu!”. Zacząłem patrzeć na zegarek i kombinować jaki może być czas. No i na początku wyglądało to w miarę dobrze. Myślałem, że zmieścimy się miedzy 1:25, a 1:30 i to tak bliżej 1:25. Ale zmęczenie powoli wychodziło z wszystkich i pociąg jechał z okrążenia na okrążenie zauważalnie wolniej. Ostatnie pięć kilometrów w stronę mety to było już tylko 26,5 km/h.
Ale zanim stało się ostatnie pięć kilometrów była sytuacja, że po trzeciej nawrotce od końca, czyli 15 kilometrów do mety, najbardziej aktywni uczestnicy pociągu plus brodacz zaczęli powolutku nawiewać. Tak powoli, niby nic, ale „krowim krokiem” oddalali się od nas. Czołówka reszty pociągu nie zareagowała, być może uspokojona powolnością oddalania się. No i tak nas gotowali, jak tą żabę.
Chwilę mi zeszło zorientowanie się w sytuacji, bo jechałem wtedy na czwartej pozycji, starając się złożyć nisko, aby móc pchać chociaż odrobinkę słabiej i nie miałem dobrej widoczności. Jak się zorientowałem to byli z przodu już ze sto metrów. Pamiętając jak takie gonitwy się skończyły właśnie na mazurskim rok temu nie wyskoczyłem od razu ich gonić, tylko włączyłem myślenie.
Przypomniałem sobie jak strasznie wszystko się kompresowało na nawrotce w Katowicach i jak to można tam było wykorzystać do łatwego złapania ludzi, których inaczej goniłbym kilometrami z językiem wkręcającym się w koła. Uknułem szatański plan: jak będzie trzysta metrów do zakrętu w kierunku mety wypruję do przodu i szybkim sprintem ich złapię na nawrotce. Teraz mi nawrotki idą sprawnie, więc złapię ich i będę do przodu w stosunku do mojego aktualnego pociągu. No to jest plan!
Odpaliłem trochę później niż wstępnie planowałem, bo mijaliśmy się z pociągiem z naprzeciwka i było ciasno przez chwilę, ale wyglądało to wszystko bardzo ładnie. Goniony pociąg rósł w oczach. Już się cieszyłem na sukces brawurowej akcji oczywiście! Tylko chcąc być już tak całkiem pewny ich złapania ciut za mocno opóźniłem hamowanie. Normalnie by wystarczyło, ale ja byłem rozpędzony, miałem wtedy dobrze ponad 30 km/h i chciałem ich dogonić. Już w połowie pachołków zorientowałem się, że ten t-stop nie wyhamuje mnie tak, abym mógł nawrócić przy ostatnim pachołku. Wyniosło mnie z pięć metrów za daleko i w dodatku z tego wszystkiego zahamowałem do zera, więc też od zera musiałem się rozpędzić. Ale poszły bluzgi! Siły akurat wystarczyło, żeby złapać ten pociąg, z którego uciekłem.
No i skończyło się rumakowanie. Zmęczony pogonią wróciłem z podkulonym ogonem na swoje miejsce w pociągu i grzecznie pedałowałem w zapodawanym tempie. Postarałem się dać jeszcze jedną zmianę i znowu wyszła z niej ucieczka. Póki jeszcze widziałem tamten pociąg przed nami myślałem, że może dociągniemy, ale jednak to był już kilometr z trójką z przodu, a ja – przypominam – w tym roku nie jeździłem maratonów. Więc już czułem dystans i sam nie miałem szans ich dogonić żadną miarą!
Ostatnia nawrotka. Już wszystko boli, a po tempie jazdy widać, że nie tylko mnie. Powoli zaczynam się żegnać z perspektywą skończenia w okolicy 1:25. Jeszcze chwilę temu było to niewykluczone, ale ucieczka najbardziej aktywnych rozłożyła nam tempo. Czułem, że się snujemy, ale nie miałem siły nic z tym zrobić.
Minuty na zegarku upływały bardzo powoli, ale jeszcze wolniej jechaliśmy w stronę mety. Jak zobaczyłem w oddali zakręt zabezpieczony barierami energochłonnymi to przez chwilę wydawało mi się, że będzie dobrze, że meta tuż, ale się okazało, że ciut za połową odcinka jest właśnie taki zabezpieczony zakręt, a do tego ostatniego przed metą jeszcze kawał drogi.
W końcu jest! Widać go. Wszyscy przyspieszyli, próbują się tasować. Przyspieszam również, patrzę którędy wyprzedzić, chociaż nogi tłumaczą mi coś o jakiejś tragicznej pomyłce i żebym tego nie robił... W dogodnym do wyprzedzania miejscu niestety znowu się z kimś mijamy i moment mija. Potem jest tylko gorzej. Pachołki na środku drogi ograniczają możliwości, a potem jest tylko sto metrów.
Rozważywszy za i przeciw stwierdzam, że jest mi wszystko jedno, czy wjadę na metę 1:30:50, czy :48. I tak nie walczę o miejsca. A była spora szansa, że bym zaczepił kogoś przy wyprzedzaniu. Więc odpuszczam. Wjeżdżam na metę z czasem właśnie o niecałą minutę przekraczającym półtorej godziny. Owszem, gorzej o ponad minutę niż w zeszłym roku, ale jeśli weźmie się pod uwagę, że w pewnym momencie nie byłem pewny dojechania maratonu w ogóle, a dojechałem w grupie i to tej w której byłem w momencie kryzysu to nie powinienem być dla siebie zbyt surowy.
W końcu przejechałem dwa półmaratony pod rząd i to obydwa najszybsze w tym roku.
🙂
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Dzięki za relacje.
Można się było ooczuc podczas czytania jakby się tam było
Za rok się tam widzimy 🙂
Sporo zapamiętujesz, ja czasami mam problem żeby doliczyć się ile okrążeń prowadziłam 😁 Gratuluję i życzę dalszych sukcesów! 💪
Dzisiaj dzień rozpoczęty hardkorowo: 6.00 na Błoniach w pociągu z Sebu, Basią i Kasią.
Tym razem wstalem 5.05, więc było więcej czasu na przygotowanie do wyjścia, ale pomimo tego, że mam otwarte oczy trudno to nazwać obudzeniem się.
Budzenie nastąpiło w momencie, jak dołączyłem do pociągu, który jechał akurat w tamtym miejscu jakieś 32-35 km/h po szorstkim asfalcie.
Dołączenie nie było komfortowe, musiałem się spinać, aby wejść na prędkość i ją utrzymać. Blame it on the hour.
Jak zobaczyłem zdjęcie zrobione przez Sebu to tylko pokiwałem głową: tryb autonomiczny i sztywność w biodrach - od dawna staram się jeździć niżej. Tak wysoka pozycja to są oczywiste problemy z utrzymaniem prędkości.
Załoga nie jechała w dużo niższej, ale jednak była niższa.
Utrzymałem się z nimi półtora kółka i ponieważ nic z techniki nie zaczynało nawet działać to wybiło korki i odpadłem. Jeszcze nie czułem się dobrze rozgrzany nawet...
Później jeszcze chyba dwa, czy trzy kółka i zwinąłem się. Liczę jeszcze wieczorem na szybszą jazdę z chłopakami z klubu, nie ma co zarzynać pleców.
A propos pleców. Spotkałem dwóch kolegów z klasy z liceum, którzy zrobili sobie randes vous przed biegiem po Lasku Wolskim. Pogadałem z nimi jakieś dwie minuty może i potem jeszcze zrobiłem kółko i zawijka.
No i te dwie minuty z nimi zrobiły genialne rzeczy plecom. Wszystko odpuściło.
Bardzo być może, że te spięcia to jest psychosomatyka wynikająca z nastroju. Byłem niezadowolony bo odpadłem od pociągu - spięcie i ból pleców.
Byłem zadowolony bo spotkałem dawno niewidzianych kolegów - rozluźnienie i komfort.
It's all in your head, babe.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
O rany! 6 rano to dla mnie środek nocy 😀
Ale widoki ładne o tej porze i towarzystwo doborowe
Zmiany twardości.
Kiedyś kupowałem super twarde koła, bo mi mówili, że takie są potrzebne do mojej wagi. Męczyłem się strasznie. Jak tylko pojawiała się tarka, to od razu było źle.
Potem zauwazyłem, że dużo lepiej mi się jeździ na średnej twardości. Lepiej, ale przede wszystkim szybciej i łatwiej. Dużo więcej wybaczają. I przez to można być szybszym. Moje ulubione so far: Hydrogen Pro by TLTF twardość XF. Już takich nie robią...
A ostatnio wygląda, że mogę z powrotem przeprowadzać się na twarde koła. Hydrogeny Pro by MPC w twardości XF mam wrażenie, że lepią się do asfaltu. Z kolei Infinity Plus w twardości 88A są ok. Ponieważ są dwurdzeniowe to na tarce nie trzęsie tak jak na jednordzeniowych Hydrogenach 85A.
Musi nogi się wzmocniły i więcej ogarniają.
Nie no, w jeździe szybkiej różnica między jednordzeniowymi, a dwurdzeniowymi to przepaść. Dwurdzeniowe dają toczenie twardych kół przy zachowaniu przyczepności i amortyzacji miękkich.
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Test żeli Go Active z Biedry.
No pojawiły się takie i zawinąłem do koszyka przechodząc obok, bo a nóż widelec się nadają. Dzisiaj stestowałem.
Werdykt: mocne 2 na 10.
Dla kogo: dla wielbicieli cukru w cukrze, którzy słodzą pięć łyżeczek i nigdy nie spoczywają na jednym kawałku serniczka, a cukrzyca typu drugiego to życiowa ambicja.
Dla kogo nie: dla kogoś, kto jedzie intensywnie i nie chciałby się zakleić intensywną słodyczą.
Ten żółty, cytrynowy jakby mniej klajstrowaty, ale może to efekt przejścia szoku przy pierwszym żelu pół godziny wcześniej. Zdecydowanie trzeba popijać.
Ja zostaję przy sprawdzonych żelach Ale cola z kofeiną. Ich można nie popijać i ryjka nie wykręca od wrażenia, że właśnie obaliłeś z gwinta butelkę zagęszczanego syropu smakowego.
To tyle. Peace. ✌️
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Ale firma 😉
Tzn. ani Go active ani Ale Cola nic mi nie mówi. Zostałem przy owocowym Kubusiu, a i nawet tego już nie potrzebuję. Tylko woda z cytryną mnie ratuje.
Dobrze jednak wiedzieć co omijać szerszym łukiem.
Gotowy na Berlin
Wczoraj w poniedziałkowe rano zakończył się ostatni weekend przygotowań przed Berlinem. Celem było dociśnięcie ile się da, aby te ostatnie 5 dni organizm faktycznie miał się z czego regenerować i aby forma nie spadła zbytnio.
Po dobrym dociśnięciu, tak na granicy przetrenowania, jeszcze przez trzy dni zegarek potrafi raportować progres formy. Potem jeszcze dzień lub dwa dni utrzymania i jedziemy!
Co udało się zrobić:
1. Od dołka po wiosennej chorobie dźwignąłem się z parametrów typu 22 punkty na 51 punktów. To są jedyne liczby, których mogę się trzymać. Bez nich pozostaje mi subiektywna ocena: "jest lepiej, lżej, szybciej".
2. Jestem praktycznie na tej samej formie jak rok temu przed Berlinem 2022.I mniej wiecej tak jak w 2021 - gdzie rozwaliła mnie kraksa na mazurskim i forma przez wrzesien spadła.
3. Waga 92 kg czyli górą zakresu akceptowalnego.
Za każdym razem wspinam się na mniej więcej 50 punktów we wrześniu, za każdym razem marudzę, że mnie to strasznie dużo kosztuje i chyba się starzeję i tym razem się nie uda, ale za każdym razem się udaje.
Jest oddech, jest moc. Bardziej gotowy nie będę.
Tylko czy głowa jest gotowa.
To jest najsłabsze ogniwo.
W zeszłym roku spaliłem się na starcie, zapomniałem jak przyspieszyć.
W tym roku mam to bardziej ogarnięte.
Mam nadzieję, że wszystko zagra, a ja będę jak Tommy Lee Jones w Ściganym!
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Berlin 2k23
Czyli bluetrain nummer zwei
Ponieważ udało się zapisać na czas do Pascala można było zacząć się bawić myślami jak to nie będę jechał z niebieskim pociągiem mknąć przez Berlin. Zabawę psuła świadomość, że w tym roku Pascal będzie cisnął na 1 godzinę 15 minut, a z tego wychodzi naprawdę potężna prędkość średnia. Oczywiście on może mówić, że to jest „ciągle spacerek”, ale dla nas średnia z maratonu 34-35 km/h to już jest poważne wyzwanie. Właściwie to straceńcza misja, ale zawsze jest nadzieja, że magia Berlina i potężny drafting w potężnej grupie ułatwi utrzymanie. No i powiedziałem sobie, dałem sobie słowo, że tym razem nie będzie odpuszczania! Co to to nie!
Pascal potwierdził, że w tym roku w ramach bluetrain też startuje około 90 osób. Uspokoił nas, że pojedziemy powoli na samym początku, żeby wszyscy mogli się ustawić w pociągu. A jak będziemy jechać, to po każdym zakręcie będziemy zwalniać i czekać, aby tyły pociągu dojechały, aby nie porwać pociągu, który na zakręcie zawsze zachowuje się jak harmonia i trzeba sprintować. I w ogóle będzie super i nie ma stresu nic a nic!
Pamiętając co opowiadał w zeszłym roku nikt mu specjalnie nie wierzył. Niby jechaliśmy wtedy na 1 godzinę i 25 minut, ale wyrwał na początku jak wściekły. Jeśli ktoś nie wystartował idealnie w tempo, to mógł najwyżej pomachać odjeżdżającemu pociągowi.
A w tym roku było gorzej.
Pascal kazał nam się zebrać na linii startu z przodu na lewej jezdni. Niestety jak tam wparowaliśmy to
cała pierwsza, druga i trzecia linia były już zabetonowane kostiumami Linea – klubu z Argentyny. W zeszłym roku byliśmy idealnie na kresce, a i tak było słabo. Teraz mieliśmy się przeciskać przez kilka szeregów osób, które oceniając na oko jeździły tak sobie. Nie wyglądało to dobrze.
Podczas startu orgowie zrobili wypas, którego nie było na wcześniejszych edycjach: iskry i płomienie strzelające z wierzchu bramy. Czad! Odliczanie, strzał i się zaczęło!
Ciasno jak cholera! Nie zrobiłem trzech kroków i zostałem skopany z prawej. Potem jeszcze dwa i zostałem skopany z lewej. O, nie będziemy się tak bawić! Troszkę się wyprostowałem i zacząłem szukać drogi. W tym momencie drogę – pechowo - przeciął mi czarny rolkarz: drobny czarnoskóry, który zwinnie lawirował pomiędzy większymi, nieruchawymi człowiekami rasy kaukazkiej. Też mnie skopał, aż się zachwiałem. Chwilowo miałem dość, ale po trzech oddechach wróciłem do przeciskania się przez tłum. Mocnoniebieskie kostiumy bluetrain oddalały się coraz bardziej. Byłem od nich oddzielony kostiumami bladoniebieskimi i rozmaicie pstrokatymi.
Bladoniebieskie kostiumy Linea były wszędzie! Z prawej, lewej, z przodu, z tyłu. W sumie to z lewej strony było ciut miejsca i groziło skopanie tylko z prawej, więc zacząłem przeciskać się lewą. Jechałem szybko, ale nie bardzo szybko. Jednak świadomość, że mogę zostać skopany trochę podkręcała ostrożność. Z mijanymi metrami prędkość jednak wzrastała, wzrastała pewność siebie, zaczynałem jechać. W tym momencie spod mojej pachy wystrzelił i zajechał mi drogę mały czarnoskóry rolkarz potrącając mnie i wytrącając z rytmu. No kurde ile można!
Zacząłem od nowa proces wchodzenia w rytm. Gdzieś tuż przed rondem z Siegesaule byłem już blisko prędkości maksymalnej. Ludzi przede mną jakby rzadziej, coś widać. Niestety nie widać pociągu z dużą ilością ciemnoniebieskiego. Widać kilka kostiumów we właściwym kolorze więc nawigowałem w ich stronę.
Za rondem pocisnąłem lewą stroną starając się wyprzedzić pociąg, który jak oceniłem snuł się prawą. Było to miejsce ze zwężeniem wytyczonym pachołkami, nie dało się za bardzo przytulać do brzegu pasa, a z prawej strony można się było nadziać na nogę kogoś z pociągu, który starałem się wyprzedzić. No, ale zanim pas się skończył i nie zaczął się łączyć z prawym udało się wyprzedzić i miałem miejsce, żeby zjechać w prawo i bezpiecznie się włączyć do głównego strumienia rolkarzy.
W tym miejscu jechali jakby trochę szybciej, więc przycisnąłem, aby mieć możliwość odnalezienia się w grupie. Pociągi były bardzo słabo wyodrębnione. To był taki szeroki na trzy pasy ruchu nieustannie fluktuujący front rolkarzy jadących po dwóch, trzech, albo pięciu. Przed skrętem w Marchstrasse układ mniej więcej wyglądał już pociągowo, ale wszystko się cały czas tasowało.
Po skręcie starałem się znaleźć jakieś miejsce w pociągu, w którym widziałem ze trzy niebieskie kostiumy. Pojawiły się tory. I znowu. I znowu. W pierwszej połowie dystansu tych przejazdów przez tory jest więcej niż by się chciało. Na szczęście remonty nawierzchni, które były na tej ulicy w zeszłym roku zostały szczęśliwie zakończone, więc nie czekała na nas taka niespodzianka jak zeszłoroczny wjazd na „szuter”. Mieszanie pociągu trochę się ograniczyło, ale pamiętałem, że pierwsze dziesięć kilometrów jest zawsze nerwowe, więc nie niepokoiłem się nieustannymi zmianami. Przy każdej okazji starałem się wyprzedzać, wybierać tor jazdy wewnętrzną, etc. Strava pokazuje, że na tym obszarze, na segmencie ulicy Alt-Moabit uzyskałem najszybszy czas w życiu. Jak do tej pory. Czyli nie wydawało mi się, że było szybko. Było szybko.
Po przejechaniu przez most na Sprewie na zjeździe i dalej na płaskim obszarze Reinhardstrasse normalnie starałem się przyspieszyć i kontynuować wyprzedzanie, ale tym razem jechaliśmy na tyle szybko, że nie za bardzo widziałem opcję. Po prostu utrzymywałem prędkość. Zegarek pokazywał ponad 40 km/h. To nie są rejestry prędkości w których czuję się swobodnie. Zacząłem się zastanawiać co będzie jak ulica zakrętem w lewo przez tory tramwajowe w zwężenie na Friedrichstrasse. Wszyscy zapierniczają jak wściekli całą szerokością ulicy, a tu nagle trzeba będzie ogarnąć jednocześnie zakręt, zwężenie do 1/3 szerokości oraz przejazd przez tory ze zmieniającym się kątem. Później oglądane filmy pokazały, że wcześniej jadący pociąg #bluetrain miał tam potężne kłopoty, parę osób wylądowało bardzo mocno i splątało się rączkami i nóżkami, że nie byli w stanie wstać. Mój pociąg jedyne co to zwolnił. I to było najlepsze rozwiązanie.
Wąski odcinek przejechaliśmy w takim tłoku, że nie dało się nawet myśleć o przyspieszeniu. Dopiero skręt w Torstrasse odblokował nam tę możliwość. Część zawodników wybrała przejazd szerokim torem, wjeżdżając na pas normalnie prowadzący w drugą stronę, rozdzielony od prawego pasem zieleni. Patrzylem na to ze zdziwieniem, bo przecież wydłużało to drogę, a wszyscy przyspieszali mniej więcej tak samo – do jakichś 35 km/h.
Wyszło na to, że po tym wszystkim zostawiłem pociąg, w którym jechałem przed chwilą i zostałem jakby sam z gościem w pomarańczowej koszulce kolarskiej. Torstrasse jest długa i zajęło mi to prawie całą tą długość, aby dopaść pociągu, który widziałem 200 metrów przed sobą. Pomarańczowy jechał za mną. Szczęśliwie akurat to było z wiatrem. A tego dnia wiało konkretnie.
Trochę poukładałem się w pociągu, bo nie miałem ochoty jechać na końcu – gość przede mną sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał odpaść, a wiadomo co się wtedy dzieje z jadącym za nim. A potem była Karl-Marx-Alee. W 2019 jechaliśmy tam po asfalcie podkładowym i wytrzęsło nas strasznie. Teraz zaś gładziutko i milusio.
Rondo na Placu Strausbergera jest duże i w prawo, więc nie miałem ochoty jechać tam przekładanką. Dopiero wylot z ronda w Lichtenberger Strasse to było miejsce na trzy przekładanki w lewo dzięki czemu mogłem poprawić swoją pozycję w pociągu. A na Lichtenberger znowu złapałem Janno. Już kiedyś tak było, nie wiem czy nie dwa lata temu, że dogoniliśmy go właśnie tam i nie miał już siły pędzić, wiec został z tyłu. W tym roku było tak samo: tylko machnął ręką.
Kolejne kilometry leciały bardzo podobnie. Ciągle przejeżdżaliśmy przez tory tramwajowe. Kolejny raz przejechaliśmy przez most na Sprewie na Jannowitzbrucke. I jednocześnie wyjechaliśmy też z obszaru Berlina, gdzie co chwila trzeba było uważać na tory. Niestety zaczęliśmy się też lekko wspinać. Od razu tempo spadło. Już nie było powyżej 30 km/h. Momentami tylko 26.
Znowu most, tym razem nad kanałem i dalej podjazdy. W pewnym momencie nie dało się już inaczej i skręciliśmy wprost na zachód, czyli pod wiatr. Pociąg walczył. Prędkość dochodziła do 30 km/h, ale z kilometrami tempo zwalniało. Starałem się trzymać w drafcie i czułem się dobrze. Momenty szybkiej jazdy były trochę wymagające, ale jeśli jechaliśmy poniżej trzydziestki i akurat trafił się jakiś gładki asfalt, na którym można poczuć się pewniej, to starałem się jechać underpushami, bo świetnie utrzymuje to prędkość i można słabiej pchać na zewnątrz. Dojeżdżając do kościoła w Sudstern przypomniałem sobie, że podczas pierwszego maratonu nie miałem już tutaj siły jechać, a to dopiero okolice 17 kilometra. Tym razem czułem się świetnie. Nie było mowy o zmęczeniu.
Ale przed nami Gneisenaustrasse, strasznie długa i cały czas leciutko pod górę. W tym miejscu doszedł nas jakiś pociąg z tyłu i zrobiło się zamieszanie. Z tego wszystkiego niektórzy przyspieszyli i oderwali się od nas. Ja byłem odcięty od tej grupy i mogłem tylko odprowadzać ich wzrokiem. Było tam za wąsko, żeby cisnąć do przodu, bo jechały dwa pociągi równolegle. Wyprzedzanie tylko wnękami parkingowymi, a jakby się nie zdążyło to blacha w czoło o znak oznaczający koniec wnęki. Więc nie. Prędkość około 26 km/h.
Przyspieszyliśmy jak tylko zaczął się zjazd w Schmiljanstrasse. To jest to miejsce, gdzie na zjeździe wyłapałem jakąś dziurę i złożyła mi się noga w 2018. Jest lekki zjazd, ale im bliżej zakrętu tym nachylenie robi się większe. Nie miałem głowy do patrzenia na zegarek, trzeba było kalkulować tor przejazdu, bo pociąg zareagował nerwowo na zwiększającą się prędkość i nadciągający podwójny zakręt: lekko się rozpierzchł i rozjechał. Wybrałem zewnętrzny tor jazdy i na początku byłem superzadowolony, bo oddaliło mnie to od lekko spanikowanego pociągu, ale potem nieuchronnie nadszedł zakręt w drugą stronę i musiałem się tam zmieścić po wewnętrznej. Dojechałem do tego miejsca dając wyraźne znaki ręczne i wokalne i jakoś udało się zmieścić bez problemu. Z tego wszystkiego ze zdziwieniem odnalazłem się za plecami osoby, za plecami której jechałem przed całym tym zamieszaniem. Też mi się trochę cieplej zrobiło.
Trochę wcześniej przejechaliśmy też przez maty oznaczające półmetek wyścigu. Przejechane 21 kilometrów. Jeszcze tylko drugie tyle. Ciągle czułem się dobrze. Ale zostały jeszcze do przejechania Wiesbaden Strasse, Sudwestkorso i długaśna Lentzalee, zanim mogliśmy skręcić w kierunek prowadzący mniej pod wiatr.
A w międzyczasie pociąg jechał coraz wolniej i zacząłem się zastanawiać czy nie dałoby się z niego jakoś ewakuować. Urwana poprzednio czołówka pociągu znowu była widoczna jakieś dwieście metrów przed nami. Pod wiatr. Solo. Też jadą pod 28 km/h. A co mi tam! Poleciałem.
Siły wystarczyło na zniwelowanie połowy dzielącego nas dystansu i wybiło korki. Okazało się, że dużo wcześniej spotkany pomarańczowa koszulka też spróbował się zabrać ze mną, tylko go odsadziłem. Efekt był taki, że musiałem poczekać na niego, bo samemu to mogłem się już tylko skichać. Razem jadąc poczekaliśmy, aż doszło nas czoło naszego pociągu. No niefajnie, szkoda tych sił, które się włożyło nie osiągnąwszy nic.
Ale wreszcie przyszedł ten wymarzony moment, gdy skręciliśmy znowu bardziej w kierunku wschodu i wiatr zaczął dmuchać w plecy. I nagle okazało się, że bez żadnych problemów dochodzimy ten pociąg, który wcześniej bezskutecznie goniłem pod wiatr. Szeroka aleja Hohenzolerdamm, jak wszystkie wysadzona tysiącami drzew, które zdecydowanie już gubiły liście była świadkiem dogonienia i wchłonięcia tego pociągu.
Z jadących w nim osób wybijała się dziewczyna w ciemnozielonym kombinezonie z wielkim numerem 126 i holenderskimi napisami. Przez jakiś czas prowadziła, potem ją zmienił jakiś facet. Ta aleja ciągła się i ciągła. Wprost i wprost. A nawet jak był jakiś lekki zakręt to i tak dalej była to ta sama aleja. Co ciekawe to od pewnego momentu prowadziła wyraźnie w dół i pociąg złapał bardzo fajną prędkość. Nie miałem głowy do patrzenia na zegarek, ale powinno być powyżej 40 km/h. Po prostu starasz się trzymać swojego miejsca w pociągu i trzymasz kciuki, aby nikt tuż przed tobą nie zanurkował.
Kilometry mijały, pociąg przyspieszał i zwalniał. Momentami trzeba było się koncentrować na bliskim trzymaniu za poprzednią osobą, aby maksymalizować draft i żeby nie trzeba było mocno cisnąć nogą, która już odczuwała trudy dystansu. To były już okolice 37 kilometra. Zobaczyłem znak kilometrowy i popatrzyłem na zegarek. No nie będzie życiówki. Jeszcze pięć kilometrów, a od startu minęło już godzina dwadzieścia jeden. Rozważając scenariusz zakładający utrzymanie się jak najdłużej w bluetrain jadącym na godzinę piętnaście widziałem taką opcję, że wjeżdżam na metę z czasem w okolicach jeden dwadzieścia lub jeden dwadzieścia jeden. A tutaj jeszcze pięć kilometrów.
Po kolei mijaliśmy miejsca, które mają dla mnie już swoją historię. Na przykład to miejsce na Reichspetschuter, gdzie prowadząc w 2019 cały czas już pękłem i chciałem już tylko się położyć, bo tak plecy bolały. I dojechałem do mety wyłącznie dlatego, że kolega, którego doholowałem do tego miejsca, odmówił pojechania dalej beze mnie. Albo rurociągi przy wjeździe w Potsdamer Strasse. Albo te szklane wąwozy wieżowców przy Placu Poczdamskim, gdzie trzeba uważać bo jedziemy równolegle do torowisk i jak jest zbyt ciasno, to może być potrzeba wjechania na torowisko, między szyny. I przydają się wtedy doświadczenia z krakowskich nightskatingów.
Wreszcie dojechaliśmy do tegorocznej niespodzianki: nawrotki na Leipzigerstrasse. Musieli zmienić trochę trasę, parę ulic zamknięte, więc pociągnęli ją ciut dalej niż normalnie i zrobili nawrotkę i dopiero wtedy skręt w kwartał kamienic ścisłego centrum w prawo, gdy normalnie skręcaliśmy w lewo.
Ta nawrotka niepokoiła wiele osób. Co to będzie, co to będzie?! Nic nie było. Pociąg przejechał bez hamowania. Nie jest to agrafka pod Cracovią, ani zawrotka na mazurskim. Ale z tego co opowiadali koledzy, którzy dojechali na godzinę dwadzieścia, to faktycznie niektórym ten element sprawił kłopot. Na wyjściu z wirażu stała bariera z plastikową planszą. I o tą planszę zadzwoniło ładnych kilka osób, które stwierdziły, że nie po to się napędziły do prawie 40 km/h, żeby teraz hamować. No owszem, gdyby było pusto i gdyby można było wybierać tor jazdy, to bez problemu. Ale jeśli ktoś z boku Cię naciska, to robi się to wszystko ciaśniejsze. No i parę osób wyniosło na zewnętrzną.
Wjazd w kwartał ciasnej, zabudowy to jeszcze tylko jakieś dwa kilometry, więc jechanie i czekanie, kiedy się wreszcie odsłoni skręt w Unter-der-Linden i pokaże widok na Bramę Branderburską. Jest już zmęczenie, jest świadomość, że czas nie będzie dobry, nie ma ochoty przyciskać. Turlamy się w tempie pociągu.
Wyjazd na Unter-der-Linden i mimo wszystko tętno przyspiesza. Mnóstwo kibiców, cheerleaderki, bębny i zbliżająca się Brama Branderburska. Przyspieszam razem z wszystkimi. No i razem wjeżdżamy na tą cholerną kostkę, która rozpościera się jakieś dwieście metrów przed Bramą i jakieś dwieście metrów za. Trzęsie tak, że nie jestem w stanie utrzymać prędkości. Niektórzy w pociągu radzą sobie lepiej i wyprzedzają mnie. Gdy kostka się kończy jestem prawie na końcu pociągu. I nie chce mi się już przyspieszać ostatnie dwieście metrów. Co to zmieni?
Zmierzyłem sobie godzinę trzydzieści jeden i pięćdziesiąt sekund. To chyba wygląda tak, że im więcej razy tam startuję, tym gorsze czasy mi wychodzą? Kiedyś może bym siebie o to kopał, ale tym razem nie ma nic takiego. Nie złożyło się na starcie, a potem robiłem wszystko dobrze. Wyszło jak wyszło. Za rok będzie można spróbować kolejny raz. Jakie będą wtedy pomysły, plany i forma – to jest na razie tajemnicą…
- Dziś robimy czego innym się nie chce, a jutro czego inni nie potrafią.
Gratulacje ukończenia maratonu bez przygód. Fajnie byłoby poprawić czas, ale to nie jest najważniejsze, liczy się przede wszystkim udział.
-
Zawody rolkowe 2025
1 miesiąc temu
-
Zawody rolkowe 2023
2 miesiące temu
-
Zawody rolkowe 2024
6 miesięcy temu
-
Kicking Asphalt 2022
2 lata temu
Ostatni post: Luźne wpisy Najnowszy użytkownik: michaelnaumann7 Ostatnie posty Nieprzeczytane Posty Tagi
Ikony forów: Forum nie zawiera nieprzeczytanych postów Forum zawiera nieprzeczytane posty
Ikony wątków: Bez odpowiedzi Odwpowiedzi Aktywny Gorący Przyklejony Niezaakceptowany Rozwiązany Prywatny Zamknięte